wtorek, 25 grudnia 2012

Odcinek 11 – Obiad

           Bernard Bumbes zatrzymał się na obiad w barze orientalnym „Dong Hong Kich” i zamówił wielką porcję wołowiny z grzybami mun.
Siedział, jadł, obserwował złote rybki w akwarium i poszukiwał odpowiedzi na leninowskie pytanie: „co robić”? Dziewczyna ewidentnie była zamieszana, w tej kwestii węch by go nie zwiódł, ale stopień jej zaangażowania pozostawał dla kocowilka zagadką. I co to za chłopak, z którym uciekła na wschód? Czyżby to… Zresztą na razie nieważne, skoro Bumbes nie zna jego tożsamości, to Natalie Foster jest jedynym ogniwem prowadzącym go do celu.
Bernard zastanawiał się przez chwilę, czy to, co pomyślał, ma sens. Jak ogniwo może do czegoś prowadzić? Jego rozmyślania zostały jednak bardzo niedyskretnie przerwane, ponieważ ktoś zaczął go dusić.
Kocowilk wykonał gwałtowny skłon w przód. Dusiciel przeleciał nad nim i nad stołem, lecz zamiast pierdyknąć z impetem o posadzkę, sprawnie wylądował na ugiętych nogach. Gospodarz, widząc wzbierającą burdę, wyskoczył zza baru, chwycił akwarium ze złotymi rybkami i uciekł na zaplecze.
Napastnik odwrócił się do Bernarda. Był to Chińczyk w luźnym beżowym prochowcu. Bumbes nie czekał, tylko trzasnął go pazurami w kufę. Przeciwnik zachwiał się, na jego twarzy widniały trzy krwawe szramy.
我的氣墊船裝滿了鱔魚  – wybełkotał.
        Kątem oka kocowilk dostrzegł drugiego Chińczyka, wyskakującego zza kotary. Zdzielił go łomem w żołądek i obalił na ziemię, ale zaraz sam dostał kopa od tego pierwszego. Padł na kanapę. Pierwszy napastnik rzucił się na niego. Bumbes chwycił z talerza wołowinę i trafił lecącego Chińczyka prosto w nos.
       Tymczasem ten drugi porwał kosę, która stała oparta o ścianę w rogu, i zaatakował kocowilka. Bernard uskoczył raz, drugi, trzeci. Napastnik wziął tak wielki zamach, że przeciął kotarę, która spadła na jego kolegę. Bumbesa jednak nie trafił, a tylko stracił równowagę. Kocowilk nie wykorzystał okazji, bo tamten drugi rzucił w niego kotarą.
Szybko wyplątał się, podniósł z podłogi łom i dał tamtemu w zęby.  Rozległ się trzask. Skośnooki kosiarz (kosooki, hehehe, ale śmieszne – przemknęło Bernardowi przez głowę) znów się zamachnął. Bumbes sparował, zaczepił łomem o kosisko i po kilku sekundach, które zdawały się trwać wieczność, wyrwał przeciwnikowi broń. Kosa ze świstem poszybowała przez cały bar, aż do stolika, przy którym siedziała jakaś studentka, i wbiła się w jej kurczaka gong-bao. Studentka zemdlała i osunęła się pod stół.
Jeden z przeciwników miał już chyba dość, bo leżał bezwładnie pod ścianą. Ten drugi spojrzał na Bernarda z nienawiścią. Uśmiechnął się pogardliwie, błyskając długimi kłami.
- Nie mieszaj się do spraw, których nie rozumiesz – powiedział.
- Brzmiałoby to naprawdę groźnie, gdyby nie zadyszka – zauważył kocowilk.
- Mam gdzieś, co o nas myślisz – powiedział Chińczyk-wampir. – Trzymaj się z dala od tej dziewczyny.
- Jakiej dziewczyny? – Bumbes udawał głupiego, licząc, że tamten nieostrożnie się wygada.
- Dobrze wiesz, od jakiej – parsknął kosooki. – Nie interesuj się nią, bo wkurzysz Lassaye’a.
- No i luzik – powiedział Bernard. – Im bardziej Lassaye się wkurzy, tym lepiej dla mnie.
- Zginiesz marnie – uśmiechnął się złowrogo wampir. – Jesteśmy potężniejsi, niż ci się wydaje.
- A skąd ty wiesz, co mi się wydaje, netoperku? – kocowilk filuternie przechylił głowę. – Tak się składa, że nie masz co suszyć zębów, bo znam twoje plemię lepiej, niż bym chciał. Poza tym ja mam większe zęby.
- Dość tego – Chińczyk splunął. – Zaraz będziesz głównym daniem w tej spelunie.
       I zanim Bernard zdążył zareagować, wampir rzucił mu się do gardła. Gdy był dość blisko, by sięgnąć dłonią tchawicy kocowilka, rozległ się huk i wampir padł jak ścięty toporem, prosto na stół. Drugi strzał z małej odległości dosłownie go zmasakrował.
     Po kilku sekundach, gdy Bumbes zdążył ochłonąć, zobaczył właściciela lokalu: niskiego, uśmiechniętego Wietnamczyka w okularach, z wielkim, dymiącym winchesterem w ręku.
  - Proszę przyjąć moje najszczersze przeprosiny – powiedział Wietnamczyk zawstydzony. – Prowadzę ten lokal od 1977 roku i jeszcze nigdy się nie zdarzyło, żeby ktoś próbował zabić klienta. Jest mi naprawdę przykro i nie wiem, jak to panu wynagrodzę.
  - To nie pana wina – rzekł kocowilk. – Dziękuję za pomoc.
  - Trung Van Hiep, były oficer Dywizji Piechoty Morskiej Republiki Wietnamu – przedstawił się gospodarz. – Nie mam już ojczyzny, ale jeszcze mam honor.
      Rzucił okiem na ciała obu wampirów.
   - Niech się pan o to nie martwi – powiedział. – Jak przyjedzie dostawca, powiem mu, żeby ich zabrał i w drodze powrotnej wrzucił do Susquehanny. Też weteran, tak jak ja, wszystko zrozumie. A ja odtąd będę się reklamował, że w moim lokalu nie ma miejsca dla szpicli z Hanoi.
      Bernard jeszcze raz podziękował Wietnamczykowi, nie wyprowadzając go z błędu co do tożsamości napastników, a potem opuścił bar „Dong Hong Kich”, nucąc:

I’m dangerous, I’m a dying breed,
Poisonous like the Sanepid,
I’m capable of the foulest deed,
Dangerous tonight.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz