Bernard Bumbes zatrzymał się na
obiad w barze orientalnym „Dong Hong Kich” i zamówił wielką porcję wołowiny z
grzybami mun.
Siedział,
jadł, obserwował złote rybki w akwarium i poszukiwał odpowiedzi na leninowskie
pytanie: „co robić”? Dziewczyna ewidentnie była zamieszana, w tej kwestii węch by go nie zwiódł, ale stopień jej zaangażowania
pozostawał dla kocowilka zagadką. I co to za chłopak, z którym uciekła na
wschód? Czyżby to… Zresztą na razie
nieważne, skoro Bumbes nie zna jego tożsamości, to Natalie Foster jest jedynym
ogniwem prowadzącym go do celu.
Bernard
zastanawiał się przez chwilę, czy to, co pomyślał, ma sens. Jak ogniwo może do
czegoś prowadzić? Jego rozmyślania zostały jednak bardzo niedyskretnie
przerwane, ponieważ ktoś zaczął go dusić.
Kocowilk
wykonał gwałtowny skłon w przód. Dusiciel przeleciał nad nim i nad stołem, lecz
zamiast pierdyknąć z impetem o posadzkę, sprawnie wylądował na ugiętych nogach.
Gospodarz, widząc wzbierającą burdę, wyskoczył zza baru, chwycił akwarium ze
złotymi rybkami i uciekł na zaplecze.
Napastnik
odwrócił się do Bernarda. Był to Chińczyk w luźnym beżowym prochowcu. Bumbes
nie czekał, tylko trzasnął go pazurami w kufę. Przeciwnik zachwiał się, na jego
twarzy widniały trzy krwawe szramy.
- 我的氣墊船裝滿了鱔魚 –
wybełkotał.
Kątem
oka kocowilk dostrzegł drugiego Chińczyka, wyskakującego zza kotary. Zdzielił
go łomem w żołądek i obalił na ziemię, ale zaraz sam dostał kopa od tego
pierwszego. Padł na kanapę. Pierwszy napastnik rzucił się na niego. Bumbes
chwycił z talerza wołowinę i trafił lecącego Chińczyka prosto w nos.
Tymczasem
ten drugi porwał kosę, która stała oparta o ścianę w rogu, i zaatakował
kocowilka. Bernard uskoczył raz, drugi, trzeci. Napastnik wziął tak wielki
zamach, że przeciął kotarę, która spadła na jego kolegę. Bumbesa jednak nie
trafił, a tylko stracił równowagę. Kocowilk nie wykorzystał okazji, bo tamten
drugi rzucił w niego kotarą.
Szybko
wyplątał się, podniósł z podłogi łom i dał tamtemu w zęby. Rozległ się trzask. Skośnooki kosiarz
(kosooki, hehehe, ale śmieszne – przemknęło Bernardowi przez głowę) znów się
zamachnął. Bumbes sparował, zaczepił łomem o kosisko i po kilku sekundach,
które zdawały się trwać wieczność, wyrwał przeciwnikowi broń. Kosa ze świstem
poszybowała przez cały bar, aż do stolika, przy którym siedziała jakaś
studentka, i wbiła się w jej kurczaka gong-bao. Studentka zemdlała i osunęła
się pod stół.
Jeden z
przeciwników miał już chyba dość, bo leżał bezwładnie pod ścianą. Ten drugi
spojrzał na Bernarda z nienawiścią. Uśmiechnął się pogardliwie, błyskając
długimi kłami.
- Nie mieszaj się do spraw,
których nie rozumiesz – powiedział.
- Brzmiałoby to naprawdę groźnie,
gdyby nie zadyszka – zauważył kocowilk.
- Mam gdzieś, co o nas myślisz –
powiedział Chińczyk-wampir. – Trzymaj się z dala od tej dziewczyny.
- Jakiej dziewczyny? – Bumbes
udawał głupiego, licząc, że tamten nieostrożnie się wygada.
- Dobrze wiesz,
od jakiej – parsknął kosooki. – Nie interesuj się nią, bo wkurzysz Lassaye’a.
- No i luzik –
powiedział Bernard. – Im bardziej Lassaye się wkurzy, tym lepiej dla mnie.
- Zginiesz
marnie – uśmiechnął się złowrogo wampir. – Jesteśmy potężniejsi, niż ci się
wydaje.
- A skąd ty
wiesz, co mi się wydaje, netoperku? – kocowilk filuternie przechylił głowę. –
Tak się składa, że nie masz co suszyć zębów, bo znam twoje plemię lepiej, niż
bym chciał. Poza tym ja mam większe zęby.
- Dość tego – Chińczyk splunął. –
Zaraz będziesz głównym daniem w tej spelunie.
I
zanim Bernard zdążył zareagować, wampir rzucił mu się do gardła. Gdy był dość
blisko, by sięgnąć dłonią tchawicy kocowilka, rozległ się huk i wampir padł jak
ścięty toporem, prosto na stół. Drugi strzał z małej odległości dosłownie go
zmasakrował.
Po
kilku sekundach, gdy Bumbes zdążył ochłonąć, zobaczył właściciela lokalu:
niskiego, uśmiechniętego Wietnamczyka w okularach, z wielkim, dymiącym
winchesterem w ręku.
- Proszę przyjąć moje najszczersze przeprosiny – powiedział Wietnamczyk
zawstydzony. – Prowadzę ten lokal od 1977 roku i jeszcze nigdy się nie
zdarzyło, żeby ktoś próbował zabić klienta. Jest mi naprawdę przykro i nie
wiem, jak to panu wynagrodzę.
- To nie pana wina – rzekł kocowilk. – Dziękuję za pomoc.
- Trung Van Hiep, były oficer Dywizji Piechoty Morskiej Republiki
Wietnamu – przedstawił się gospodarz. – Nie mam już ojczyzny, ale jeszcze mam
honor.
Rzucił
okiem na ciała obu wampirów.
- Niech się pan o to nie martwi – powiedział. – Jak przyjedzie dostawca,
powiem mu, żeby ich zabrał i w drodze powrotnej wrzucił do Susquehanny. Też
weteran, tak jak ja, wszystko zrozumie. A ja odtąd będę się reklamował, że w
moim lokalu nie ma miejsca dla szpicli z Hanoi.
Bernard
jeszcze raz podziękował Wietnamczykowi, nie wyprowadzając go z błędu co do
tożsamości napastników, a potem opuścił bar „Dong Hong Kich”, nucąc:
I’m dangerous, I’m a
dying breed,
Poisonous like the
Sanepid,
I’m capable of the
foulest deed,
Dangerous tonight.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz