Był wieczór,
gdy Bernard Bumbes zatrzymał auto na podjeździe przed dużą, rozświetloną
rezydencją. Wśród lśniących mercedesów, lincolnów, cadillaków, jaguarów czy
nawet excaliburów, stylizowanych na zabytkowe, jego odrapany holcwagen z
wypożyczalni wyglądał cokolwiek dziwnie.
W
pałacu na przedmieściach Fuldy mieszkał książę Rudolf Sisebut, pięćdziesiąty
drugi pretendent do tronu Hiszpanii, poza tym z pretensjami do Austrii,
Niderlandów, Gwinei Równikowej i Ukrainy. Liczył, że przynajmniej z jednym
krajem mu wyjdzie. Najwyraźniej Bernard trafił akurat na bal.
Wysiadł. Miał
na sobie nowy biały podkoszulek, kupiony gdzieś po drodze; w bluzie
koszykarskiej nie czuł się zbyt pewnie. Podkoszulek miał metkę „Made in
Lebanon”. Zezinho Haddad by się ucieszył, szkoda, że kocowilk nie kupił
drugiego egzemplarza.
Rozejrzał się.
Z boku, pod drzewami, pasło się kilka koni, co wskazywało, że niektórzy goście
przybyli pojazdami o napędzie owsianym. Cóż, książę Sisebut słynął z tego, że
lubił urządzać imprezy stylizowane na dawne epoki, a goście silnie wczuwali się
w rolę.
Bumbes wszedł
przez bramę i żwirową ścieżką przez rozległe ogrody skierował się do pałacu. Przeszedł
obok bungalowu na kartofle, skręcił przy altanie porośniętej pnączami aukuby
japońskiej, z której dochodziły odgłosy świadczące o intensywnej kopulacji. Minął
marmurowy posąg Adonisa z dużym oszczepem oraz mosiężną rzeźbę przedstawiającą maratończyka
z żyrafą na plecach. Niechcący spłoszył pasącego się nieopodal daniela.
Wreszcie
znalazł się przed pałacem. Na szerokich granitowych schodach wyszedł ku niemu
służący w fioletowo-pomarańczowej liberii i falistej peruce.
- Czy jest pan zaproszony? –
zapytał.
- Oto moje zaproszenie – odparł
kocowilk, wręczając lokajowi 20 euro.
Sala
balowa w książęcym pałacu była duża, jasna i po prostu wypasiona. Stiuki pod
sufitem, a na samym suficie sielankowe freski. Ściany w dolnej części były wyłożone
zielonym marmurem, wyżej wisiały stare szable, pałasze, szpady, rapiery, lewaki
i buzdygany, a także osiemnastowieczne malarstwo (albo stylizowane), powstałe
zgodnie z zasadą „golizna jest w porządku, jeżeli to tylko postacie
mitologiczne”. Tu i ówdzie stały kunsztownie rzeźbione stoły i krzesła w stylu
Ludwika jakiegośtam. Salę oświetlało mnóstwo kryształowych żyrandoli, plafonów,
kinkietów i zwisów, wśród których dominował, na samym środku sali, dupny
egzemplarz w rodzaju tych, które na filmach zawsze spadają.
Na drugim
końcu pomieszczenia znajdował się podest dla muzyków, aktualnie okupowany przez
kameralną orkiestrę w osiemnastowiecznych strojach. Chłopaki mieli viole da
gamby i nieźle dawali coś z baroku.
Goście
dostosowali się do ogólnego wystroju balu, przywdziewając ubiory siedemnasto- i
osiemnastowiecznej arystokracji. Bernard Bumbes widział więc same Marie
Antoniny w krynolinach, pod którymi można by ukryć porządny barek, i
Marlboroughów w pończochach i długich perukach. Kocowilk w podkoszulku i
szortach nie pasował do tego towarzystwa. I tak dobrze, że nie wszedł z łomem.
Goście spoglądali na niego trochę z zaciekawieniem, a trochę z pogardą.
- Pizzę przywieźli! – ucieszył
się ktoś.
Książę Rudolf
stał przy jednym ze stołów, pogrążony w uprzejmej konwersacji. Miał na sobie
pomarańczowo-granatowy szustokor ze srebrnymi galonami obszytymi haftem w
kolorze mosiądzu oraz kędzierzawą perukę sięgającą prawie do pasa. Kiedy Bumbes
podszedł, wzrok towarzystwa skierował się na niego.
- Co chciałeś, lorbasie? –
zapytał książę, obrzucając nieprzychętnym spojrzeniem jego podkoszulek.
Ochroniarze, choć chyba niezbyt pewnie się czuli w tych pończochach, już
schodzili się z kątów sali w kierunku Bernarda.
Kocowilk nachylił się do ucha
księcia.
- Lobis an beef! – wyszeptał. Twarz
Rudolfa Sisebuta od razu złagodniała.
- Przepraszam państwa na chwilę –
zwrócił się do zebranych i poszedł wraz z Bumbesem do sąsiedniego pomieszczenia:
niewielkiego gabinetu o granatowych ścianach, wyposażonego między innymi w dębowe
biurko, drewniany falliczny zegar oraz stół z zimnymi przekąskami. Machnięciem
ręki wygonił służącego i przyjrzał się gościowi dokładnie.
- Z jakiej to okazji nawiedza
mnie przedstawiciel szlachetnej rasy kocowilków, i to jeszcze w stroju jakby ze
„Szklanej pułapki?” – zapytał z kwaśną miną.
Bernard dostrzegł jego grymas.
- Zaserwowali dzika w cytrynach?
- Człowieku, nie irytuj mnie –
książę, w cyberprzestrzeni znany także jako KiełBasior71, poprawił perugę. –
Wiesz, ile zachodu mnie kosztowało, żeby ten cały bal przełożyć o tydzień? Bo początkowo
był planowany na pełnię, i jeszcze miała to być specjalna atrakcja. Wiesz, garden
party, spacery na polu w świetle księżyca i tak dalej. Poza tym musiałbym się
gęsto tłumaczyć, dlaczegoż to pretendent do tronu, zamiast sreber, dał gościom
jakieś aluminiowe szajse z Aldiego. Miałem wuchtę roboty z tym przeniesieniem, byłem
tak cholernie zmachany, jakbym przerzucił dwie tony hasia, a ty wchódzisz sobie
jak do stodoły.
- Dlaczego do stodoły? – Bernard
wzruszył ramionami. – Przecież jestem ubrany elegancko: na czarno i biało.
- Ech, szkoda słów… Zatrudniłem
nawet jedną Ukrainkę, żeby robiła za przyzwoitkę podczas pełni. Że niby pieska
wyprowadza. Ale co wy możecie wiedzieć o problemach dostosowania życia do rytmu
księżyca…
Bernard
Bumbes spojrzał księciu prosto w oczy.
- Zapewniam, wasza książęca mość,
że życie kocowilka też nie składa się z samych plusów.
- Nie przyszedłeś pogadać o tym,
jak nam się żyje z likantropią. Jaką masz sprawę?
- Szukam informacji.
- A co za nią dostanę?
- Wdzięczność – odpowiedział
Bernard.
- Nic więcej? – książę uniósł
brwi.
- Wdzięczność kocowilka to nie
byle co – Bumbes znacząco postukał w blat. – A szczególnie tego kocowilka,
który tu stoi przed waszą książęcą mością.
Arystokrata
westchnął.
- W porządku, przejdź do rzeczy –
kiwnął w stronę talerza z kanapkami. – I weź se sznitkę.
Bernard Bumbes
usiadł na niepokojąco wygodnym krześle.
- Chodzi mi o informację, gdzie
ostatnio przebywa Dorian Lassaye-Bruchtal – rzekł.
Przez
twarz księcia przemknął cień.
- Skąd wiesz, że miałbym o nim coś
do powiedzenia?
- Wasza książęca mość ma szerokie
znajomości w kręgach arystokratycznych – przypomniał kocowilk. – Szczególnie
wśród tych arystokratów, którzy są paranormalni.
- Po co ci ta wiedza? – zapytał
książę podejrzliwie. – Lassaye-Bruchtal nie jest jednym z tych, którzy dogadaliby
się z Matką Teresą.
- Mam do niego interes – rzekł
Bumbes i wyszczerzył się znacząco. Książę Rudolf ze zrozumieniem pokiwał głową.
- Wiem za mało, żeby zasłużyć na
wdzięczność kocowilka – zauważył. – Człowiek… wróć. Osobnik, o którym mówisz,
trzyma się w cieniu. Nic dziwnego zważywszy, że jest wampirem. Z różnych
pogłosek wiem, że krążył latem po Stanach, udając licealistę. Nie wiem, po co.
Może chciał wyrwać jakąś małolatę.
- To może być bliższe prawdy, niż
wasza książęca mość myśli – zauważył kocowilk.
Wyjął
komórkę i pokazał księciu fotografię Natalie.
- Co to za siksa? – zdziwił się
Sisebut.
- Książę jej nie zna? Jest w
jakiś sposób związana z Dorianem.
- Skąd wiesz?
- Dotarłem jego śladem do Ameryki – wyjaśnił Bumbes. – Do jej mieszkania.
W sypialni aż waliło od Lassaye’a, i stało tam ich wspólne zdjęcie. Początkowo
myślałem, że to jego kochanka albo współpracownica. Potem, że kolejna ofiara.
Teraz już nie wiem.
- A nie zapytałeś?
- Gdybym ją spotkał, nie
zawracałbym księciu głowy. A ona uciekła do Niemiec. Z tym facetem.
Pokazał
fotografię Edwarda, ściągniętą z sieci.
- Niejaki Edward Patel –
wyjaśnił. – Gra w zespole Krankschaft. A ona od niedawna jest wokalistką.
Związek tego zespołu z Dorianem jakoś mi umyka.
Książę
Rudolf przyjrzał się, cmoknął z zastanowieniem.
- Mnie tym bardziej. Wampir?
- Na pewno nie. Miałem z nim
konfrontację. Skończyło się szpitalem, bo akurat miał przy sobie srebro.
Sisebut
wzdrygnął się.
- Pierwsze o facecie słyszę –
stwierdził po chwili. – O nim nie mogę ci nic powiedzieć.
- Nieważne, w sumie to nie o
niego mi chodzi – rzekł kocowilk, biorąc drugą kanapkę z talerzyka w miniatury
osmańskie. – Czy wasza książęca kość nie ma namiarów na jakichś znajomych
Doriana?
- Chopie, czy ty wiesz, o co
pytasz? – książę spojrzał na niego jak na szaleńca. – Całe środowisko wie, że
Dorian Lassaye-Bruchtal należy do dworu hrabiego von Beesensa, a to nie jest
miły człowiek. Wróć! To w ogóle nie jest człowiek.
- Jestem z Brazylii – wyjaśnił
Bernard Bumbes, bębniąc palcami w blat. – Nie znam za bardzo europejskiego
środowiska.
Książę
dostrzegł jego gest.
- Tylko mi nie porysaj pazurami –
zwrócił uwagę. – To drzewo wenge, prosto z Gwinei Równikowej. A propos, hrabia
von Beesens kumpli się z tamtejszym dyktatorem, więc chyba rozumiesz, że ja,
jako pretendent do tronu, mam powód, żeby nie utrzymywać z nim stosunków
towarzyskich. W razie, gdyby nie wystarczyło, że jest wampirem.
- Ale cokolwiek wasza książęca
mość o nim wie?
- Oczywiście – przytaknął
Sisebut. – Zbiera się informacje. To naprawdę niebezpieczny gość, głowa klanu. Sakramencko
bogaty, dutki się go trzymają. Podobno zdrowo płaci jakimś jeleniom, żeby
pisali książki przedstawiające wampiry w dobrym świetle. He! He! Wampiry w
dobrym świetle, ale mi się udało! Blubry jak nie wiem, ale ludzie to kupują i się
zachwycają.
- A jaka jest rola Doriana w
klanie?
- Z tego, co gadają, ma zostać
faktycznym przywódcą, kiedy hrabia dojdzie już do wniosku, że wystarczy mu
siedzenie w krypcie.
- Widywano go gdzieś? –
zainteresował się kocowilk.
- Nie bardzo – przyznał książę. –
W jublach nie uczestniczy, mało się pokazuje publicznie. Chodzą ploty, że jest
nieszczęśliwie zakochany. Wampir zakochany, do tego nieszczęśliwie! Głupszego
nie słyszałem. Moim zdaniem jest zawalony robotą w rodzinnym przedsiębiorstwie,
więc najpewniej przebywa przy swoim unklu.
- Czyli?
- Ho! – Sisebut wzniósł ręce do
góry. – Hrabia ma kilka rezydencji w różnych krajach. Ostatnio było gadano o
jego transakcji w Polsce. Kupił dworek w Ramsztynie na Warmii, ale raczej tam
nie siedzi, ledwo zarządził remont.
- To gdzie jest jego główna
siedziba?
- A skąd ja wiem? Nikt nie wie. Sprawdź
na fejsie – książę uśmiechnął się krzywo. – Albo możesz spróbować u mojego kuzyna,
Hermanna Gurkentopfa. On jest normalsem, ale fascynuje się zarówno nami, jak
onymi. Nie wystrasz go za bardzo. Co innego sadzić na blogasku kocopoły o wampirach
i wilkołakach, a co innego samemu jakiegoś spotkać.
- Napiszę do niego maila –
stwierdził Bernard.
- Dobra, koniec audiencji –
rzucił książę. – Bo właśnie podali krewetki w czekoladzie.
- Jasnego księżyca – pozdrowił go
Bumbes i wyszedł z komnaty.
W głównej sali
ludzie w historycznych strojach nadal jedli, pili, gadali i tańczyli. W
bocznych pomieszczeniach najwyraźniej goście pili jeszcze intensywniej, a jeśli
tańczyli, to raczej poziomo. Kocowilk starał się nie rzucać w oczy, ale w
przejściu spotkał dobrze wciętą dwudziestolatkę w fioletowej sukni z krynoliną
i dużym dekoltem, z którego wylewała się falująca zawartość, oraz w peruce
uformowanej na kształt okrętu. Zaśmiała się zalotnie i chwyciła go za
wybrzuszenie w szortach. Zaraz dostała z baranka, bo Bernard Bumbes nie lubił,
żeby go łapać za ogon.
Mimo
wszystko kocowilk opuszczał pałac w dobrym nastroju. Dalej nie wiedział, co
Natalie Foster ma wspólnego z Dorianem, ale za to pojawiła się szansa dorwania
gada w jego własnym gnieździe. Zmierzając do auta, podśpiewywał radośnie:
Oj, na hori, cyhany stojały,
Oj, na hori, cyhany stojały,
Stojała-dumała, cyhanoczka mołoda,
Cyhano-o-oczka mołoda!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz