wtorek, 25 grudnia 2012

Odcinek 25 – Książę

Dzisiejszy rozdział jest ze specjalną dedykacją dla JedwabnejJeżyny. XD

Był wieczór, gdy Bernard Bumbes zatrzymał auto na podjeździe przed dużą, rozświetloną rezydencją. Wśród lśniących mercedesów, lincolnów, cadillaków, jaguarów czy nawet excaliburów, stylizowanych na zabytkowe, jego odrapany holcwagen z wypożyczalni wyglądał cokolwiek dziwnie.
          W pałacu na przedmieściach Fuldy mieszkał książę Rudolf Sisebut, pięćdziesiąty drugi pretendent do tronu Hiszpanii, poza tym z pretensjami do Austrii, Niderlandów, Gwinei Równikowej i Ukrainy. Liczył, że przynajmniej z jednym krajem mu wyjdzie. Najwyraźniej Bernard trafił akurat na bal.
Wysiadł. Miał na sobie nowy biały podkoszulek, kupiony gdzieś po drodze; w bluzie koszykarskiej nie czuł się zbyt pewnie. Podkoszulek miał metkę „Made in Lebanon”. Zezinho Haddad by się ucieszył, szkoda, że kocowilk nie kupił drugiego egzemplarza.
Rozejrzał się. Z boku, pod drzewami, pasło się kilka koni, co wskazywało, że niektórzy goście przybyli pojazdami o napędzie owsianym. Cóż, książę Sisebut słynął z tego, że lubił urządzać imprezy stylizowane na dawne epoki, a goście silnie wczuwali się w rolę.
Bumbes wszedł przez bramę i żwirową ścieżką przez rozległe ogrody skierował się do pałacu. Przeszedł obok bungalowu na kartofle, skręcił przy altanie porośniętej pnączami aukuby japońskiej, z której dochodziły odgłosy świadczące o intensywnej kopulacji. Minął marmurowy posąg Adonisa z dużym oszczepem oraz mosiężną rzeźbę przedstawiającą maratończyka z żyrafą na plecach. Niechcący spłoszył pasącego się nieopodal daniela.
Wreszcie znalazł się przed pałacem. Na szerokich granitowych schodach wyszedł ku niemu służący w fioletowo-pomarańczowej liberii i falistej peruce.
- Czy jest pan zaproszony? – zapytał.
- Oto moje zaproszenie – odparł kocowilk, wręczając lokajowi 20 euro.
      Sala balowa w książęcym pałacu była duża, jasna i po prostu wypasiona. Stiuki pod sufitem, a na samym suficie sielankowe freski. Ściany w dolnej części były wyłożone zielonym marmurem, wyżej wisiały stare szable, pałasze, szpady, rapiery, lewaki i buzdygany, a także osiemnastowieczne malarstwo (albo stylizowane), powstałe zgodnie z zasadą „golizna jest w porządku, jeżeli to tylko postacie mitologiczne”. Tu i ówdzie stały kunsztownie rzeźbione stoły i krzesła w stylu Ludwika jakiegośtam. Salę oświetlało mnóstwo kryształowych żyrandoli, plafonów, kinkietów i zwisów, wśród których dominował, na samym środku sali, dupny egzemplarz w rodzaju tych, które na filmach zawsze spadają.
Na drugim końcu pomieszczenia znajdował się podest dla muzyków, aktualnie okupowany przez kameralną orkiestrę w osiemnastowiecznych strojach. Chłopaki mieli viole da gamby i nieźle dawali coś z baroku.
Goście dostosowali się do ogólnego wystroju balu, przywdziewając ubiory siedemnasto- i osiemnastowiecznej arystokracji. Bernard Bumbes widział więc same Marie Antoniny w krynolinach, pod którymi można by ukryć porządny barek, i Marlboroughów w pończochach i długich perukach. Kocowilk w podkoszulku i szortach nie pasował do tego towarzystwa. I tak dobrze, że nie wszedł z łomem. Goście spoglądali na niego trochę z zaciekawieniem, a trochę z pogardą.
- Pizzę przywieźli! – ucieszył się ktoś.
Książę Rudolf stał przy jednym ze stołów, pogrążony w uprzejmej konwersacji. Miał na sobie pomarańczowo-granatowy szustokor ze srebrnymi galonami obszytymi haftem w kolorze mosiądzu oraz kędzierzawą perukę sięgającą prawie do pasa. Kiedy Bumbes podszedł, wzrok towarzystwa skierował się na niego.
- Co chciałeś, lorbasie? – zapytał książę, obrzucając nieprzychętnym spojrzeniem jego podkoszulek. Ochroniarze, choć chyba niezbyt pewnie się czuli w tych pończochach, już schodzili się z kątów sali w kierunku Bernarda.
Kocowilk nachylił się do ucha księcia.
- Lobis an beef! – wyszeptał. Twarz Rudolfa Sisebuta od razu złagodniała.
- Przepraszam państwa na chwilę – zwrócił się do zebranych i poszedł wraz z Bumbesem do sąsiedniego pomieszczenia: niewielkiego gabinetu o granatowych ścianach, wyposażonego między innymi w dębowe biurko, drewniany falliczny zegar oraz stół z zimnymi przekąskami. Machnięciem ręki wygonił służącego i przyjrzał się gościowi dokładnie.
- Z jakiej to okazji nawiedza mnie przedstawiciel szlachetnej rasy kocowilków, i to jeszcze w stroju jakby ze „Szklanej pułapki?” – zapytał z kwaśną miną.
Bernard dostrzegł jego grymas.
- Zaserwowali dzika w cytrynach?
- Człowieku, nie irytuj mnie – książę, w cyberprzestrzeni znany także jako KiełBasior71, poprawił perugę. – Wiesz, ile zachodu mnie kosztowało, żeby ten cały bal przełożyć o tydzień? Bo początkowo był planowany na pełnię, i jeszcze miała to być specjalna atrakcja. Wiesz, garden party, spacery na polu w świetle księżyca i tak dalej. Poza tym musiałbym się gęsto tłumaczyć, dlaczegoż to pretendent do tronu, zamiast sreber, dał gościom jakieś aluminiowe szajse z Aldiego. Miałem wuchtę roboty z tym przeniesieniem, byłem tak cholernie zmachany, jakbym przerzucił dwie tony hasia, a ty wchódzisz sobie jak do stodoły.
- Dlaczego do stodoły? – Bernard wzruszył ramionami. – Przecież jestem ubrany elegancko: na czarno i biało.
- Ech, szkoda słów… Zatrudniłem nawet jedną Ukrainkę, żeby robiła za przyzwoitkę podczas pełni. Że niby pieska wyprowadza. Ale co wy możecie wiedzieć o problemach dostosowania życia do rytmu księżyca…
        Bernard Bumbes spojrzał księciu prosto w oczy.
- Zapewniam, wasza książęca mość, że życie kocowilka też nie składa się z samych plusów.
- Nie przyszedłeś pogadać o tym, jak nam się żyje z likantropią. Jaką masz sprawę?
- Szukam informacji.
- A co za nią dostanę?
- Wdzięczność – odpowiedział Bernard.
- Nic więcej? – książę uniósł brwi.
- Wdzięczność kocowilka to nie byle co – Bumbes znacząco postukał w blat. – A szczególnie tego kocowilka, który tu stoi przed waszą książęcą mością.
            Arystokrata westchnął.
- W porządku, przejdź do rzeczy – kiwnął w stronę talerza z kanapkami. – I weź se sznitkę.
Bernard Bumbes usiadł na niepokojąco wygodnym krześle.
- Chodzi mi o informację, gdzie ostatnio przebywa Dorian Lassaye-Bruchtal – rzekł.
            Przez twarz księcia przemknął cień.
- Skąd wiesz, że miałbym o nim coś do powiedzenia?
- Wasza książęca mość ma szerokie znajomości w kręgach arystokratycznych – przypomniał kocowilk. – Szczególnie wśród tych arystokratów, którzy są paranormalni.
- Po co ci ta wiedza? – zapytał książę podejrzliwie. – Lassaye-Bruchtal nie jest jednym z tych, którzy dogadaliby się z Matką Teresą.
- Mam do niego interes – rzekł Bumbes i wyszczerzył się znacząco. Książę Rudolf ze zrozumieniem pokiwał głową.
- Wiem za mało, żeby zasłużyć na wdzięczność kocowilka – zauważył. – Człowiek… wróć. Osobnik, o którym mówisz, trzyma się w cieniu. Nic dziwnego zważywszy, że jest wampirem. Z różnych pogłosek wiem, że krążył latem po Stanach, udając licealistę. Nie wiem, po co. Może chciał wyrwać jakąś małolatę.
- To może być bliższe prawdy, niż wasza książęca mość myśli – zauważył kocowilk.
            Wyjął komórkę i pokazał księciu fotografię Natalie.
- Co to za siksa? – zdziwił się Sisebut.
- Książę jej nie zna? Jest w jakiś sposób związana z Dorianem.
- Skąd wiesz?
- Dotarłem jego śladem do Ameryki wyjaśnił Bumbes. – Do jej mieszkania. W sypialni aż waliło od Lassaye’a, i stało tam ich wspólne zdjęcie. Początkowo myślałem, że to jego kochanka albo współpracownica. Potem, że kolejna ofiara. Teraz już nie wiem.
- A nie zapytałeś?
- Gdybym ją spotkał, nie zawracałbym księciu głowy. A ona uciekła do Niemiec. Z tym facetem.
            Pokazał fotografię Edwarda, ściągniętą z sieci.
- Niejaki Edward Patel – wyjaśnił. – Gra w zespole Krankschaft. A ona od niedawna jest wokalistką. Związek tego zespołu z Dorianem jakoś mi umyka.
            Książę Rudolf przyjrzał się, cmoknął z zastanowieniem.
- Mnie tym bardziej. Wampir?
- Na pewno nie. Miałem z nim konfrontację. Skończyło się szpitalem, bo akurat miał przy sobie srebro.
            Sisebut wzdrygnął się.
- Pierwsze o facecie słyszę – stwierdził po chwili. – O nim nie mogę ci nic powiedzieć.
- Nieważne, w sumie to nie o niego mi chodzi – rzekł kocowilk, biorąc drugą kanapkę z talerzyka w miniatury osmańskie. – Czy wasza książęca kość nie ma namiarów na jakichś znajomych Doriana?
- Chopie, czy ty wiesz, o co pytasz? – książę spojrzał na niego jak na szaleńca. – Całe środowisko wie, że Dorian Lassaye-Bruchtal należy do dworu hrabiego von Beesensa, a to nie jest miły człowiek. Wróć! To w ogóle nie jest człowiek.
- Jestem z Brazylii – wyjaśnił Bernard Bumbes, bębniąc palcami w blat. – Nie znam za bardzo europejskiego środowiska.
            Książę dostrzegł jego gest.
- Tylko mi nie porysaj pazurami – zwrócił uwagę. – To drzewo wenge, prosto z Gwinei Równikowej. A propos, hrabia von Beesens kumpli się z tamtejszym dyktatorem, więc chyba rozumiesz, że ja, jako pretendent do tronu, mam powód, żeby nie utrzymywać z nim stosunków towarzyskich. W razie, gdyby nie wystarczyło, że jest wampirem.
- Ale cokolwiek wasza książęca mość o nim wie?
- Oczywiście – przytaknął Sisebut. – Zbiera się informacje. To naprawdę niebezpieczny gość, głowa klanu. Sakramencko bogaty, dutki się go trzymają. Podobno zdrowo płaci jakimś jeleniom, żeby pisali książki przedstawiające wampiry w dobrym świetle. He! He! Wampiry w dobrym świetle, ale mi się udało! Blubry jak nie wiem, ale ludzie to kupują i się zachwycają.
- A jaka jest rola Doriana w klanie?
- Z tego, co gadają, ma zostać faktycznym przywódcą, kiedy hrabia dojdzie już do wniosku, że wystarczy mu siedzenie w krypcie.
- Widywano go gdzieś? – zainteresował się kocowilk.
- Nie bardzo – przyznał książę. – W jublach nie uczestniczy, mało się pokazuje publicznie. Chodzą ploty, że jest nieszczęśliwie zakochany. Wampir zakochany, do tego nieszczęśliwie! Głupszego nie słyszałem. Moim zdaniem jest zawalony robotą w rodzinnym przedsiębiorstwie, więc najpewniej przebywa przy swoim unklu.
- Czyli?
- Ho! – Sisebut wzniósł ręce do góry. – Hrabia ma kilka rezydencji w różnych krajach. Ostatnio było gadano o jego transakcji w Polsce. Kupił dworek w Ramsztynie na Warmii, ale raczej tam nie siedzi, ledwo zarządził remont.
- To gdzie jest jego główna siedziba?
- A skąd ja wiem? Nikt nie wie. Sprawdź na fejsie – książę uśmiechnął się krzywo. – Albo możesz spróbować u mojego kuzyna, Hermanna Gurkentopfa. On jest normalsem, ale fascynuje się zarówno nami, jak onymi. Nie wystrasz go za bardzo. Co innego sadzić na blogasku kocopoły o wampirach i wilkołakach, a co innego samemu jakiegoś spotkać.
- Napiszę do niego maila – stwierdził Bernard.
- Dobra, koniec audiencji – rzucił książę. – Bo właśnie podali krewetki w czekoladzie.
- Jasnego księżyca – pozdrowił go Bumbes i wyszedł z komnaty.
W głównej sali ludzie w historycznych strojach nadal jedli, pili, gadali i tańczyli. W bocznych pomieszczeniach najwyraźniej goście pili jeszcze intensywniej, a jeśli tańczyli, to raczej poziomo. Kocowilk starał się nie rzucać w oczy, ale w przejściu spotkał dobrze wciętą dwudziestolatkę w fioletowej sukni z krynoliną i dużym dekoltem, z którego wylewała się falująca zawartość, oraz w peruce uformowanej na kształt okrętu. Zaśmiała się zalotnie i chwyciła go za wybrzuszenie w szortach. Zaraz dostała z baranka, bo Bernard Bumbes nie lubił, żeby go łapać za ogon.
       Mimo wszystko kocowilk opuszczał pałac w dobrym nastroju. Dalej nie wiedział, co Natalie Foster ma wspólnego z Dorianem, ale za to pojawiła się szansa dorwania gada w jego własnym gnieździe. Zmierzając do auta, podśpiewywał radośnie:

Oj, na hori, cyhany stojały,
Oj, na hori, cyhany stojały,
Stojała-dumała, cyhanoczka mołoda,
Cyhano-o-oczka mołoda!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz