wtorek, 25 grudnia 2012

Odcinek 13 – Zatrzymany

Ta nocia jest z dedykacją dla K., której uwagi bardzo cenię.

       Na posterunku policji w Bloomsburgu popołudnie było spokojne. Komendant w gabinecie oglądał film edukacyjny o obyczajach gangsterów z Europy Środkowej. W areszcie siedział tylko jeden zatrzymany – facet, który dźgnął kobietę obieraczką do kartofli, bo mu powiedziała, że ma ładną bluzkę. Dyżurni funkcjonariusze prowadzili niezobowiązującą rozmowę.
- Ciągle się zastanawiam nad tym strzelaniem ponczem z moździerza – powiedział sierżant Gallagher. – Dokładniej, ulotkami nasączonymi ponczem, bo sam poncz za daleko nie doleci. To jest kwestia opracowania odpowiedniego naboju, jakby kartacza. A co u ciebie?
        Posterunkowy Bonhomme pokiwał głową, wzruszył ramionami, skrzywił usta i uniósł brwi.
 - Pracuję nad bombą rozsadzającą bufet – wyznał. – Mam na uwadze coś w podobie miny przeciwpiechotnej Claymore.
- Claymore? – Gallagher spojrzał z powątpiewaniem. – Nie, Tom, nie bierz się za Claymore. To straszne cholerstwo.
       Podwinął rękaw, ukazując brzydką, kanciastą, poszarpaną bliznę na przedramieniu.
- Taki był koniec mojej przygody z wojskiem – powiedział.
        Bonhomme wzdrygnął się.
 - To Claymore? – zapytał ze zgrozą.
 - Kawałek obudowy. Mam jeszcze kilka takich blizn. Nie chciałbyś ich widzieć. Najlepsze jest to, że stałem z tyłu, teoretycznie poza strefą rażenia. Dostałem wybrakowany egzemplarz.
  - No nie, nie użyję oryginalnego Claymore’a – rzekł po namyśle Bonhomme. – Chodzi mi o zasadę działania. Żeby eksplozja rozrzucała żarcie w jednym kierunku, po wachlarzu. Samo dolatywałoby do najbliższych stolików i kelner, czy tam bufetowy, miałby mniej łażenia z tacą.
- Ale i tak musiałby chodzić do tych dalszych – zauważył Gallagher.
- Chyba, żeby knajpę zaaranżować jak amfiteatr – kombinował Bonhomme. – Względnie bufet pośrodku, stoliki koncentrycznie naokoło i dwie bomby po obu stronach, to w ogóle nie musiałby latać z tą tacą. Pomyślę. Albo może Hunley coś mi podpowie.
- Hunley… - zamyślił się sierżant. – Na twoim miejscu bym do niego nie szedł. Widziałeś jego armatę w kształcie dupy?
- Widziałem. Co powiesz?
- Cóż… W dziedzinie odlewnictwa to duże osiągnięcie, ale pod względem balistycznym, nomen omen, szajse.
- Ale do strzelania prochem na festynach się nada, nie?
- Chyba na juwenaliach… Mówiłem mu, żeby lepiej zrobił haubicę, ale powiedział, że to by było zbyt nieprzyzwoite.
- Eee tam. Jakby zrobił poniżej 120 mm, to by nie było aż tak nieprzyzwoite.
- 120 mm? – zastanowił się Gallagher. – Ile to będzie w calach?
      Rozmowę przerwał im powrót patrolu. Posterunkowi Opfers i Cartwright prowadzili ze sobą brodacza w podkoszulku i szortach. Bernard Bumbes zachowywał się spokojnie, nie prowokował funkcjonariuszy. Usiadł, gdzie mu kazali, przy biurku Bonhomme’a.
  - Tom, zrób se wreszcie porządek – burknął Cartwright, przesuwając bezładnie porozrzucane papiery, żeby położyć na blacie łom. – Tylko dziada z babą tu jeszcze brakuje.
   - O co chodzi? – Gallagher spojrzał na aresztanta.
   - Przyłapaliśmy go, jak kręcił się z łomem przy stacji benzynowej – wyjaśnił Opfers. - Jakiś meks, pewnie pracuje na czarno.
      Rzeczywiście, Bernard zainteresował się magazynem położonym niedaleko stacji. Węch mówił mu, że była tam Natalie Foster. Tam też znalazła się w niebezpieczeństwie. Kocowilk wyczuwał na miejscu dziwną, drażniącą woń. Nie miała nic wspólnego z wonią wampirów, a prawdę mówiąc, to w ogóle z niczym. Grunt, że Natalie bardzo się przeraziła, chyba doszło do walki… ale najwyraźniej stamtąd wyszła z kimś, kto pachniał kadzidłem. Bumbes stał więc pod magazynem i zastanawiał się, czy to nie był jakiś naperfumowany wampir, pragnący ukryć swoją naturę. Tak długo się zastanawiał, że aż go policja zwinęła.
   - Dokumenty! – zażądał Gallagher.
       Bernard ze stoickim spokojem wyjął z kieszeni okładkę na dokumenty.
  - Proszę bardzo – powiedział. – Paszport, prawo jazdy, karta pływacka, książeczka zdrowia. Czegoś jeszcze potrzeba?
  - Nie meks – powiedział Gallagher. – Brazylijczyk. Sprawdź no, czy nie ma go w kartotekach.
      Opfers poszedł do komputera. Tymczasem sierżant nachylił się nad kocowilkiem.
- No więc? – zapytał. – Dlaczego to chodziło się z łomem po ulicy?
- Nie wiedziałem, że to nielegalne – odrzekł Bumbes.
- A myślałeś, że co? – policjant spojrzał mu w oczy z małej odległości. – Przecież to niebezpieczne narzędzie, w zasadzie broń.
- U was nie ma zakazu noszenia broni – zauważył kocowilk.
- Powiedział, co wiedział! – zdenerwował się Gallagher. – Nie ma, ale gdyby tak każdy nosił… A w ogóle masz pan pozwolenie na broń?
- Łom nie jest bronią - sprostował Bernard. – Tylko narzędziem.
- Aha, narzędziem! – sierżant uśmiechnął się triumfalnie. – To w takim razie gdzie pozwolenie na pracę? Zaglądam do paszportu – wiza turystyczna! Wiesz co, Tom, zdaje mi się, że on naprawdę pracuje na czarno.
- A mnie się zdaje , że próbujecie sobie poprawić statystyki – mruknął Bumbes.
- Odpaprykuj się od naszych statystyk! – krzyknął sierżant.
Bernard poruszył jego czuły punkt. Od dawna Gallagher zastanawiał się, jak to możliwe, że ogólny wskaźnik przestępstw jest w mieście dwa razy niższy od średniej krajowej, a za to wskaźnik gwałtów wychodzi wyższy. Przeczuwał, że może to mieć coś wspólnego z tym magazynem, przy którym kręcił się zatrzymany, ale nie umiał znaleźć żadnego logicznego związku. Z trudem się uspokoił.
- Dobra, zacznijmy jeszcze raz – powiedział do Bernarda. – Po co łaziłeś tam z tym łomem? Widzę dwie możliwości. Albo chciałeś się gdzieś włamać, albo pracujesz nielegalnie.
- Coście się tak uwzięli? – kocowilk wzruszył ramionami znużony. – Widział mnie kto przy robocie?
- No to wytłumacz mi z łaski swojej, po co turyście łom.
- Lubię majsterkować. To moje hobby.
        Gallagher zagryzł wargi.
- I majsterkujesz nie w domu, tylko w obcym kraju, w dodatku na ulicy? – parsknął. – Coś ci powiem. Ściemniasz.
- Kupiłem łom na pamiątkę.
- I ja mam w to uwierzyć?
- Dlaczego nie? – Bumbes był niewzruszony. – Zawsze za granicą kupuję narzędzia miejscowej produkcji.
- Ale my nie jesteśmy za granicą, my jesteśmy w Stanach… - sierżant tracił cierpliwość. –Rolf, długo jeszcze będziesz grzebał w tych internetach?
       Opfers potwierdził, że już coś znalazł. Gallagher podszedł do monitora.
- Bernard Hector Telésforo Maria Salvador Silva Bumbes, urodzony 12 kwietnia… w Ubatuba, São Paulo – czytał. – Zarejestrowany czerwony wolcwagen golf o rejestracji… Aha! Tu jest coś ciekawego! Notowany. Dwa wyroki za chuligańskie wybryki, skierowany do lekarza psychicznego.
- Stare dzieje – wzruszył ramionami kocowilk. Chodziło o czasy, kiedy jego likantropia dopiero zaczęła się ujawniać i miewał napady szału.
- To nie wszystko! – uśmiechnął się Gallagher. – Jest coś jeszcze lepszego. Skazany na 5 lat za zabójstwo Marii Gaio. I jak teraz wyglądamy, panie majsterkowiczu?
- Wyszedłem za dobre sprawowanie po trzech latach – Bumbes wolał nie zagłębiać się we wspomnienia czasu, który spędził w ponurej sławy więzieniu Carandiru. – Na moim miejscu zrobilibyście to samo.
       Gallagher spojrzał na niego z politowaniem.
- Jeśli turysta szwenda się z łomem, to może i jest normalne – powiedział. – Obcokrajowcy miewają dziwne zwyczaje. Ale jeżeli ten turysta w dodatku siedział za ciężkie przestępstwo, to naszym obowiązkiem zawodowym jest się temu przyjrzeć.
- No to się przyjrzeliście – kocowilk ponownie wzruszył ramionami. – Mogę już iść?
- Ej, no sobie pan jaj nie rób! – sierżant powstrzymał go przed wstaniem z krzesła. – Przetrzymamy cię do jutra, a potem się zobaczy. Tom, dawaj tusz, zdejmiemy mu odciski.
       Bernard nie był zadowolony. Nie dość, że stracił już dużo czasu, to jeszcze teraz go przetrzymają, a Natalie zdąży uciec poza jego zasięg i nawet ślad po niej nie zostanie.
W tym momencie do szklano-metalowych drzwi posterunku podszedł jakiś facet. Z namaszczeniem nałożył kominiarkę, wyjął z torby siekierę i bez słowa zaczął walić w pancerną szybę.
       Policjanci rzucili się go obezwładnić. Starali się być ostrożni – z siekierą nie ma żartów. Bernard Bumbes doszedł do wniosku, że skoro mają inne zmartwienie, to nie będzie przeszkadzał. Opuścił posterunek przez okno i udał się do auta. Śpiewał głębokim, zachrypniętym, czarnym głosem, pełnym nieczęstej u niego zmysłowości:

Walentyna, Walentyna,
Już gwiazd kraina ją dobrze zna.
Były kwiaty dla Gagarina,
A Walentyna twista ma!


Z dziennika Bernarda Bumbesa:

„Drogi Pamiętniczku!
Nie chce mi się Ciebie pisać.”


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz