Na
posterunku policji w Bloomsburgu popołudnie było spokojne. Komendant w
gabinecie oglądał film edukacyjny o obyczajach gangsterów z Europy Środkowej. W
areszcie siedział tylko jeden zatrzymany – facet, który dźgnął kobietę
obieraczką do kartofli, bo mu powiedziała, że ma ładną bluzkę. Dyżurni
funkcjonariusze prowadzili niezobowiązującą rozmowę.
- Ciągle się zastanawiam nad tym
strzelaniem ponczem z moździerza – powiedział sierżant Gallagher. – Dokładniej,
ulotkami nasączonymi ponczem, bo sam poncz za daleko nie doleci. To jest
kwestia opracowania odpowiedniego naboju, jakby kartacza. A co u ciebie?
Posterunkowy
Bonhomme pokiwał głową, wzruszył ramionami, skrzywił usta i uniósł brwi.
- Pracuję nad bombą rozsadzającą bufet –
wyznał. – Mam na uwadze coś w podobie miny przeciwpiechotnej Claymore.
- Claymore? – Gallagher spojrzał
z powątpiewaniem. – Nie, Tom, nie bierz się za Claymore. To straszne
cholerstwo.
Podwinął
rękaw, ukazując brzydką, kanciastą, poszarpaną bliznę na przedramieniu.
- Taki był koniec mojej przygody
z wojskiem – powiedział.
Bonhomme
wzdrygnął się.
- To Claymore? – zapytał ze zgrozą.
- Kawałek obudowy. Mam jeszcze kilka takich
blizn. Nie chciałbyś ich widzieć. Najlepsze jest to, że stałem z tyłu,
teoretycznie poza strefą rażenia. Dostałem wybrakowany egzemplarz.
- No nie, nie użyję oryginalnego Claymore’a – rzekł po namyśle Bonhomme.
– Chodzi mi o zasadę działania. Żeby eksplozja rozrzucała żarcie w jednym
kierunku, po wachlarzu. Samo dolatywałoby do najbliższych stolików i kelner,
czy tam bufetowy, miałby mniej łażenia z tacą.
- Ale i tak musiałby chodzić do
tych dalszych – zauważył Gallagher.
- Chyba, żeby knajpę zaaranżować
jak amfiteatr – kombinował Bonhomme. – Względnie bufet pośrodku, stoliki
koncentrycznie naokoło i dwie bomby po obu stronach, to w ogóle nie musiałby
latać z tą tacą. Pomyślę. Albo może Hunley coś mi podpowie.
- Hunley… - zamyślił się
sierżant. – Na twoim miejscu bym do niego nie szedł. Widziałeś jego armatę w
kształcie dupy?
- Widziałem. Co powiesz?
- Cóż… W dziedzinie odlewnictwa
to duże osiągnięcie, ale pod względem balistycznym, nomen omen, szajse.
- Ale do strzelania prochem na
festynach się nada, nie?
- Chyba na juwenaliach… Mówiłem
mu, żeby lepiej zrobił haubicę, ale powiedział, że to by było zbyt
nieprzyzwoite.
- Eee tam. Jakby zrobił poniżej 120 mm , to by nie było aż tak
nieprzyzwoite.
- 120 mm ? – zastanowił się
Gallagher. – Ile to będzie w calach?
Rozmowę
przerwał im powrót patrolu. Posterunkowi Opfers i Cartwright prowadzili ze sobą
brodacza w podkoszulku i szortach. Bernard Bumbes zachowywał się spokojnie, nie
prowokował funkcjonariuszy. Usiadł, gdzie mu kazali, przy biurku Bonhomme’a.
- Tom, zrób se wreszcie porządek – burknął Cartwright, przesuwając
bezładnie porozrzucane papiery, żeby położyć na blacie łom. – Tylko dziada z
babą tu jeszcze brakuje.
- O co chodzi? – Gallagher spojrzał na aresztanta.
- Przyłapaliśmy go, jak kręcił się z łomem przy stacji benzynowej –
wyjaśnił Opfers. - Jakiś meks, pewnie pracuje na czarno.
Rzeczywiście,
Bernard zainteresował się magazynem położonym niedaleko stacji. Węch mówił mu,
że była tam Natalie Foster. Tam też znalazła się w niebezpieczeństwie. Kocowilk
wyczuwał na miejscu dziwną, drażniącą woń. Nie miała nic wspólnego z wonią
wampirów, a prawdę mówiąc, to w ogóle z niczym. Grunt, że Natalie bardzo się
przeraziła, chyba doszło do walki… ale najwyraźniej stamtąd wyszła z kimś, kto
pachniał kadzidłem. Bumbes stał więc pod magazynem i zastanawiał się, czy to
nie był jakiś naperfumowany wampir, pragnący ukryć swoją naturę. Tak długo się
zastanawiał, że aż go policja zwinęła.
- Dokumenty! – zażądał Gallagher.
Bernard
ze stoickim spokojem wyjął z kieszeni okładkę na dokumenty.
- Proszę bardzo – powiedział. – Paszport, prawo jazdy, karta pływacka,
książeczka zdrowia. Czegoś jeszcze potrzeba?
- Nie meks – powiedział Gallagher. – Brazylijczyk. Sprawdź no, czy nie
ma go w kartotekach.
Opfers
poszedł do komputera. Tymczasem sierżant nachylił się nad kocowilkiem.
- No więc? – zapytał. – Dlaczego
to chodziło się z łomem po ulicy?
- Nie wiedziałem, że to
nielegalne – odrzekł Bumbes.
- A myślałeś, że co? – policjant
spojrzał mu w oczy z małej odległości. – Przecież to niebezpieczne narzędzie, w
zasadzie broń.
- U was nie ma zakazu noszenia
broni – zauważył kocowilk.
- Powiedział, co wiedział! –
zdenerwował się Gallagher. – Nie ma, ale gdyby tak każdy nosił… A w ogóle masz
pan pozwolenie na broń?
- Łom nie jest bronią -
sprostował Bernard. – Tylko narzędziem.
- Aha, narzędziem! – sierżant
uśmiechnął się triumfalnie. – To w takim razie gdzie pozwolenie na pracę?
Zaglądam do paszportu – wiza turystyczna! Wiesz co, Tom, zdaje mi się, że on
naprawdę pracuje na czarno.
- A mnie się zdaje , że
próbujecie sobie poprawić statystyki – mruknął Bumbes.
- Odpaprykuj się od naszych
statystyk! – krzyknął sierżant.
Bernard
poruszył jego czuły punkt. Od dawna Gallagher zastanawiał się, jak to możliwe,
że ogólny wskaźnik przestępstw jest w mieście dwa razy niższy od średniej
krajowej, a za to wskaźnik gwałtów wychodzi wyższy. Przeczuwał, że może to mieć
coś wspólnego z tym magazynem, przy którym kręcił się zatrzymany, ale nie umiał
znaleźć żadnego logicznego związku. Z trudem się uspokoił.
- Dobra, zacznijmy jeszcze raz –
powiedział do Bernarda. – Po co łaziłeś tam z tym łomem? Widzę dwie możliwości.
Albo chciałeś się gdzieś włamać, albo pracujesz nielegalnie.
- Coście się tak uwzięli? –
kocowilk wzruszył ramionami znużony. – Widział mnie kto przy robocie?
- No to wytłumacz mi z łaski
swojej, po co turyście łom.
- Lubię majsterkować. To moje
hobby.
Gallagher
zagryzł wargi.
- I majsterkujesz nie w domu,
tylko w obcym kraju, w dodatku na ulicy? – parsknął. – Coś ci powiem.
Ściemniasz.
- Kupiłem łom na pamiątkę.
- I ja mam w to uwierzyć?
- Dlaczego nie? – Bumbes był
niewzruszony. – Zawsze za granicą kupuję narzędzia miejscowej produkcji.
- Ale my nie jesteśmy za granicą,
my jesteśmy w Stanach… - sierżant tracił cierpliwość. –Rolf, długo jeszcze
będziesz grzebał w tych internetach?
Opfers
potwierdził, że już coś znalazł. Gallagher podszedł do monitora.
- Bernard Hector Telésforo Maria
Salvador Silva Bumbes, urodzony 12 kwietnia… w Ubatuba, São Paulo – czytał. –
Zarejestrowany czerwony wolcwagen golf o rejestracji… Aha! Tu jest coś
ciekawego! Notowany. Dwa wyroki za chuligańskie wybryki, skierowany do lekarza
psychicznego.
- Stare dzieje – wzruszył
ramionami kocowilk. Chodziło o czasy, kiedy jego likantropia dopiero zaczęła
się ujawniać i miewał napady szału.
- To nie wszystko! – uśmiechnął
się Gallagher. – Jest coś jeszcze lepszego. Skazany na 5 lat za zabójstwo Marii
Gaio. I jak teraz wyglądamy, panie majsterkowiczu?
- Wyszedłem za dobre sprawowanie
po trzech latach – Bumbes wolał nie zagłębiać się we wspomnienia czasu, który
spędził w ponurej sławy więzieniu Carandiru. – Na moim miejscu zrobilibyście to
samo.
Gallagher
spojrzał na niego z politowaniem.
- Jeśli turysta szwenda się z
łomem, to może i jest normalne – powiedział. – Obcokrajowcy miewają dziwne
zwyczaje. Ale jeżeli ten turysta w dodatku siedział za ciężkie przestępstwo, to
naszym obowiązkiem zawodowym jest się temu przyjrzeć.
- No to się przyjrzeliście –
kocowilk ponownie wzruszył ramionami. – Mogę już iść?
- Ej, no sobie pan jaj nie rób! –
sierżant powstrzymał go przed wstaniem z krzesła. – Przetrzymamy cię do jutra,
a potem się zobaczy. Tom, dawaj tusz, zdejmiemy mu odciski.
Bernard
nie był zadowolony. Nie dość, że stracił już dużo czasu, to jeszcze teraz go
przetrzymają, a Natalie zdąży uciec poza jego zasięg i nawet ślad po niej nie
zostanie.
W tym momencie
do szklano-metalowych drzwi posterunku podszedł jakiś facet. Z namaszczeniem
nałożył kominiarkę, wyjął z torby siekierę i bez słowa zaczął walić w pancerną
szybę.
Policjanci
rzucili się go obezwładnić. Starali się być ostrożni – z siekierą nie ma
żartów. Bernard Bumbes doszedł do wniosku, że skoro mają inne zmartwienie, to
nie będzie przeszkadzał. Opuścił posterunek przez okno i udał się do auta.
Śpiewał głębokim, zachrypniętym, czarnym głosem, pełnym nieczęstej u niego
zmysłowości:
Walentyna,
Walentyna,
Już gwiazd
kraina ją dobrze zna.
Były kwiaty dla Gagarina,
A Walentyna
twista ma!
Z dziennika Bernarda Bumbesa:
„Drogi Pamiętniczku!
Nie chce mi się Ciebie pisać.”
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz