Bernard
Bumbes dochodził do formy pod okiem personelu kliniki „Luna-Med”. Czasem, gdy
nikt nie patrzył, opuszczał łóżko i podchodził do wielkiego lustra wiszącego
obok drzwi. Początkowo wyglądał, jakby ktoś go pogryzł i wypluł, i tak się też
czuł. Męczyły go migreny. Później zdrowie zaczęło wracać.
Dużo spał, a
wtedy siostra No wchodziła do izolatki i patrzyła na niego, póki nie
przypomniała sobie, że ma obowiązki przy innych pacjentach. Kiedy zaś Bernard
był przytomny, odwiedzał go profesor Piltdown i ucinali sobie intelektualną
rozmowę. Zaglądał także doktor Viduthalai Subramanium i konwersowali swobodnie
w języku tamilskim.
Któregoś dnia
do sali Bumbesa wszedł jeszcze inny lekarz. Szpakowaty, nieogolony, z
podkrążonymi oczami i zaczerwienionym nosem. Miał na sobie pognieciony fartuch,
a pod spodem garnitur w niewiele lepszym stanie. Usiadł na krześle obok
kocowilka i spojrzał na niego.
- Czyż nie jest prawdą, że
materia pragnień utkana bywa z nieistniejącej osnowy? – zapytał. – Ulotność
wszechrzeczy, zaiste intrygująca, jakże często rodzi ogórkowe rozczarowania, pełne
udręk ducha! Któż z nas nie zaprzeczy, że nie wszystko jest godne obsypania
rzadkim kwieciem zaciekawienia, a zarazem tejże upojnej dyscypliny jest ach,
jak wiele! Jajeczka turlają się po podłodze! Rozpiętość egzystencji pospolitego
człowieka przeważnie okazuje się niewystarczająca wobec takiego bezmiaru! Gdy
jeszcze za zasłoną pradawnych instynktów człowieczeństwo wychyla się zaledwie
zaniedbywalnym ułamkiem, gdy zbójeckie namiętności czytają swój wiklinowy psalm
gdzieś między profundną purpurą a astralną czernią, zajmuję się trochę kutawcją
polską i pękając od niecierpliwości, konstruuję miękkie zjawiska ryżowej
zdrady! Czy mam wiecznie tkwić w przepuście goryczy?
- Tak, panie doktorze, ma pan
całkowitą rację – przytaknął Bernard.
Lekarz
utkwił w nim źrenice, wąskie niczym główki od szpilek.
- Dziś rano, sekundując swemu
optycznemu wyobrażeniu w trakcie codziennego rytuału puryfikacji skał
rozpruwających białko, uświadomiłem sobie, że dane mi jest obserwować totalną
wszelkość form! I rzeczywistość tego doświadczenia jest o wiele wyżej od
zielonych skrzypiec! Błogosławieństwo to potasopędne dościga nas w różnych
momentach, lecz nie jest to powszechna prawda, że widelec woli stuka w blat przeznaczenia!
Zaprawdę powiadam wam – pingwin złotoczuby! Bodajbym został bez kciuka, jeżeli podszyte
metafizyczną niepewnością pętaki walące gracko w tła zamkniętych bezbrzegów nie
utożsamiają się z pełnym gnozy zawstydzeniem! Ta niezmierna, a zarazem
częstokroć admirowywalna niedola, ta gładka podłoga bytu! Obsada splecionych
losów w Jędrychowie jako ikona bezdechu! I te straszne przejawy gwałtu w
towarzyszu, zwłaszcza, gdy jest równocześnie przyjacielem janem! Και
το φως εν τη σκοτια φαινει και η σκοτια αυτο ου καλεβαταρ! Unosić się na omniformnych falach
refleksji, bez trudu osiągających smutny wierzchołek beżowego zaintrygowania…
Wstał
i poszedł w kierunku wyjścia, ale coś mu się pomyliło i przyfasolił w lustro. Jakiś
czas później kocowilk już nie wiedział, czy ten lekarz naprawdę tu był, czy
tylko się mu przyśnił. Jedynym śladem jego obecności była strużka krwi na
szklanej tafli…
Po
kilku dniach Bernard Bumbes opuścił klinikę. Podkoszulek był zniszczony, więc
wyszedł na ulicę w szpitalnej piżamie. Wciągnął w płuca świeże powietrze,
rozejrzał się. Znów wolny! Znowu na tropie! Tylko szkoda hulajnogi, całkiem
porządna była. Trudno. Mógł stracić więcej, niż tylko hulajnogę.
Udał
się do sklepu sportowego, gdzie kupił koszulkę koszykarską z numerem 34 i nazwiskiem
Hakeema Olajuwona. Przebrał się na miejscu i pojechał autobusem do Nowego
Jorku. Samochód stał w dalszym ciągu na parkingu strzeżonym, tam, gdzie go
zostawił. Bumbes dopłacił brakującą kwotę. Odpalił silnik z zadowoleniem,
czując, że wraca na szlak.
Pojechał na
Long Island, gdzie mieszkała jego znajoma z lotniska JFK. Zostawił auto u niej
w garażu, zabrał tylko laptopa i torbę na narzędzia. Wypili razem herbatę, pogadali
o wilkołaczych sprawach, a potem znajoma, jadąc na popołudniową zmianę, podrzuciła
Bernarda na lotnisko. Bilety na samolot załatwiła mu wcześniej.
***
Bernard Bumbes
leciał do Niemiec. Drzemał w fotelu, podczytywał Bruno Bettelheima, a czasem patrzył
przez okno, próbując dostrzec coś w oceanie. „Życie jest jak ocean. Wielu
tonie, ale ty możesz, a raczej musisz, nauczyć się pływać” – te słowa P. Coelho
przeszły mu przez myśl.
Sam Bernard długo
uczył się pływać i kilka razy był bliski utonięcia. Matka wcześnie go osierociła,
ojciec był marynarzem i rzadko odwiedzał rodzinne miasto, a w końcu przestał
przyjeżdżać w ogóle. Bumbes wychowywał się u wujostwa w Kurytybie, gdzie
nauczył się języka niemieckiego i polskiego. Poszedł do szkoły, przynosił same
dobre oceny.
Potem
zaczęły mu wypadać zęby. Normalna rzecz, mleczaki same wypadają. Problem w tym,
że kiedy wyrosły nowe, nie przypominały zębów jego kuzynów czy kolegów. Były
ostrzejsze, jakby wilcze. Wstydził się ich, więc rzadko się uśmiechał, a jeśli
już, to samymi wargami. Zawsze wstawał pierwszy i kładł się ostatni, żeby nikt
nie obserwował go przy myciu zębów, a wuj i ciotka cieszyli się, że tak dba o
higienę, i stawiali swoim dzieciom za przykład.
Gorzej
było, gdy trzynastoletni Bernard przekonał się, że rośnie mu ogon. Po roku miał
już trzydzieści centymetrów i był porośnięty grubą, szarą sierścią, ale Bumbes
ukrywał go przed wszystkimi. Z lękiem wyobrażał sobie, co by było, gdyby jego
tajemnica się wydała.
Kiedy
poszedł do szkoły średniej, przemiany postępowały dalej. Zorientował się, że ma
wyjątkowo ostry węch. Ale była i druga strona medalu. Zaczął mieć napady szału.
Dwa razy zdemolował swój pokój i od tej pory szwendał się nocami po mieście. Później
w amoku atakował kolegów. Nikt nie chciał się z nim przyjaźnić. Za to zawarł
bliską znajomość z żandarmerią stanu Parana, a potem wyleciał ze szkoły. Jakby
stosunki z wujostwem były po tym wszystkim nie dość napięte, któregoś razu
ciotka, wchodząc do jego pokoju, przypadkiem zauważyła ogon. Doznała szoku i
kazała Bernardowi się wynosić.
Nie mając większych perspektyw życiowych, Bumbes
postanowił wstąpić do wojska. Z ponadprzeciętną wytrzymałością i fenomenalnym
węchem byłby dla armii brazylijskiej cennym nabytkiem, ale komisja lekarska
uznała go za niezdolnego do służby. Trudno, ich strata. Bernard wiedział już
wtedy, że jest kocowilkiem. Czytał o likantropii wszystko, na co tylko udało mu
się trafić w sieci czy w bibliotekach.
Przez rok
wędrował po całym kraju, imając się rozmaitych zajęć. Sortował śmieci na
wysypisku w Rio. Pracował w kopalni złota Morro Velho, ale nie udało mu się nic odłożyć. Zawędrował nawet do Amazonii,
gdzie nauczył się zdolności tropicielskich. Swoją likantropię starannie ukrywał.
Potem była ta idiotyczna
sprawa z Marią Gaio. Bumbes trafił na trzy lata do Carandiru. Były to już
schyłkowe dni tego niesławnego więzienia, ale i tak przeżywał tam ciężkie dni.
Nie poddał się jednak rezygnacji i beznadziejności. Wykorzystał swą niewolę jako
okazję do nauki.
Kiedy wyszedł
na wolność, nie spodziewał się łatwego życia. Jednak przybył do Rio de Janeiro
i znalazł pracę. Pod czujnym okiem instruktora Périclesa Coelho stał się
najlepszym ratownikiem w mieście. Zyskał oddanych przyjaciół, którymi stali się
jego współpracownicy – Zezinho Haddad i Inácio
Pereira. Tworzyli zgrany zespół, a w ich sektorze nie zdarzały się utonięcia.
Beatriz Araujo pracowała w banku w centrum Rio. Bernard
poznał ją przy załatwianiu jakiejś sprawy. Od razu mu się spodobała ze swą jasną
cerą, pszennymi włosami i niskim głosem. Umówili się na Corcovado pod
Chrystusem Zbawicielem, a potem poszło z górki. Okazało się, że lubiła podobną
muzykę i czytała te same książki, co on (z tą różnicą, że miała słabość do
Danielle Steel i Nory Roberts, do których Bumbes nijak nie mógł się przekonać).
Bernard długo bił się z myślami, zanim wyznał jej, że jest,
no cóż, wilkołakiem. Ku jego uldze okazało się, że przyjmowała go takim, jakim
był. Wkrótce zamieszkali razem. To był związek, w którym miłość znajdowała
fundament w postaci przyjaźni. Spędzili tak cztery szczęśliwe lata.
Któregoś dnia Bumbes, wracając z roboty, zobaczył jakiś
ludzki strzęp wypełzający z zaułka. Młody człowiek, cały posiniaczony i
zakrwawiony, padł ofiarą opryszków. Bernard, zgodnie z zawodowym odruchem,
udzielił mu pierwszej pomocy i dostarczył na pogotowie. Teraz dochodził do
wniosku, że gdyby przyszło mu stanąć w tej sytuacji jeszcze raz, bez wahania rozwaliłby
mu łeb.
Uratowany, turysta z Niemiec, odnalazł później Bumbesa na
plaży i zaproponował wysoką nagrodę. Poszli do baru omówić sprawę. Facet okazał
się inteligentny i oczytany. Wyglądał na człowieka, którego kocowilk chciałby
mieć wśród przyjaciół. Potem zaczął przychodzić na obiad. Bernard powinien był
zwrócić większą uwagę na spojrzenia, które tamten rzucał w stronę Beatriz, ale
zignorował je. Była piękna, to normalne, że przyciągała wzrok.
Zaprzyjaźnili się. Bernard Bumbes nie mógł narzekać na
życie towarzyskie. Miał tylko czwórkę przyjaciół, ale za to na najwyższym
poziomie: pierwsza i najważniejsza Beatriz, potem Zezinho, Inácio… i Dorian. Ten
ostatni przychodził na obiady, które Bumbes i jego partnerka przygotowywali
wspólnie, komplementował gospodynię i wdawał się z Bernardem w dyskusje o
kulturze.
A potem nastał ten straszny dzień, kiedy kocowilk wrócił z
pracy i cały jego świat się zawalił. Przez dwa tygodnie po śmierci Beatriz
chodził jak otępiały, nie mógł znaleźć miejsca. Rzeczywistość wydawała mu się
rozbita na wiele nijak nie pasujących do siebie elementów. Stracił kobietę,
która była dla niego, całkiem po prostu, wszystkim. Obwiniał się o to, że nie
rozpoznał zagrożenia, kiedy jeszcze był czas. Przecież mówiła, że Dorian
uczynił jej niecną propozycję. Odrzuciła ją z gniewem, więc czym się miał
przejmować? Skąd miał wiedzieć, że trafił na wampira? Jeszcze wtedy nie znał
tej ohydnej woni, myślał, że to pozostałość traumy, jaką tamten przeżył…
Péricles Coelho kazał chłopakom mieć Bernarda na oku, żeby czegoś
sobie nie zrobił. Bumbes jednak wydawał się utracić sens życia. Nic nie
dawało mu ulgi. Próbował zwrócić się ku duchowości, ale to nie pomagało. Pewne uspokojenie
przyniósł dopiero Dzidgabs Rinpocze i jego księga „Ldan sgrub bcas”, choć i tak
była to raczej rezygnacja niż pocieszenie.
Bernard stanął
na nogi dzięki kolegom z plaży. Pracował wzorowo, dostawał kolejne podwyżki i
wydawał się znów żyć pełnią życia, ale jego wewnętrzne rany nie zagoiły się do
końca. Jednego był pewien. Dorian Lassaye-Bruchtal kiedyś zapłaci. Może już
niedługo.
***
Samolot
wylądował w Düsseldorfie nad ranem, było ciemno. Bernard Bumbes kilka godzin
szwendał się po mieście, próbując się zaaklimatyzować. A więc tak wyglądał
kraj, z którego sto trzydzieści lat temu jego przodkowie wyemigrowali do
Brazylii.
Kiedy
słońce wyszło, niebo się rozjaśniło, a miejscowa ludność zaczęła brać się do roboty,
kocowilk znalazł wypożyczalnię samochodów. Zamówił podobnego volkswagena, jak
jego własny, tylko fioletowego. Zahaczył o sklep z narzędziami i kupił sobie
nowy łom. Potem zaparkował na poboczu, żeby się przespać.
Po południu
Bumbes zjadł coś w barze obiadowym „U Zdzich’a”, a później ruszył w dalszą
drogę. Zadumany jechał przez ponurą okolicę przemysłową. Wzdłuż drogi stał ciąg
szarych, odrapanych magazynów, pamiętających chyba jeszcze czasy Hitlera.
Kocowilk kątem oka rejestrował stare napisy na murach: „Rheinland bleibt
deutsch!”, „Kilroy was here”, „Vitus! Ich wird dich ewig lieben, deine Kr…”
Ostatnia
inskrypcja wzbudziła w nim melancholię. Jedynym świadectwem czyjejś miłości,
zapewne bardzo dramatycznej, był wyblakły napis, z którego nie dało się nawet
odczytać imienia autorki. Czyż nie takie samo zapomnienie grozi Beatriz? Po
wspólnie przeżytych czterech latach szczęścia, uciętych przez dwulicowego
krwiopijcę, miałoby pozostać jedynie
kilka pośpiesznie skreślonych, coraz trudniejszych do przeczytania słów?
Autorzy różnych sentencji twierdzili, że w słowie pisanym kryje się
nieśmiertelność, ale chyba jednak nie zawsze, bo i te stare napisy właśnie
zanikały pod naporem nowych, wykonanych sprayem, takich, jak: „VfB Schwaben
Ultras”, „Cehenneme hoş geldiniz”, „Farin für Präsident” czy „Maciek żem jest”.
Światła samochodu
jadącego z przeciwka przywołały kocowilka do rzeczywistości. Czy Natalie Foster
to współpracownica Doriana, czy raczej następna ofiara? Może jedno i drugie,
nie byłoby to niczym dziwnym. Bernard wiedział już, że została wokalistką
zespołu Krankschaft. Gardło miała porządne, bez dwóch zdań. Ale nie zmieniało
to faktu, że dalej niewiele wiedział o jej powiązaniach. Cóż, trzeba się będzie dowiedzieć… Jechał na
południe, nucąc:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz