wtorek, 25 grudnia 2012

Odcinek 23 – Żywot kocowilka

           Bernard Bumbes dochodził do formy pod okiem personelu kliniki „Luna-Med”. Czasem, gdy nikt nie patrzył, opuszczał łóżko i podchodził do wielkiego lustra wiszącego obok drzwi. Początkowo wyglądał, jakby ktoś go pogryzł i wypluł, i tak się też czuł. Męczyły go migreny. Później zdrowie zaczęło wracać.
Dużo spał, a wtedy siostra No wchodziła do izolatki i patrzyła na niego, póki nie przypomniała sobie, że ma obowiązki przy innych pacjentach. Kiedy zaś Bernard był przytomny, odwiedzał go profesor Piltdown i ucinali sobie intelektualną rozmowę. Zaglądał także doktor Viduthalai Subramanium i konwersowali swobodnie w języku tamilskim.
Któregoś dnia do sali Bumbesa wszedł jeszcze inny lekarz. Szpakowaty, nieogolony, z podkrążonymi oczami i zaczerwienionym nosem. Miał na sobie pognieciony fartuch, a pod spodem garnitur w niewiele lepszym stanie. Usiadł na krześle obok kocowilka i spojrzał na niego.
- Czyż nie jest prawdą, że materia pragnień utkana bywa z nieistniejącej osnowy? – zapytał. – Ulotność wszechrzeczy, zaiste intrygująca, jakże często rodzi ogórkowe rozczarowania, pełne udręk ducha! Któż z nas nie zaprzeczy, że nie wszystko jest godne obsypania rzadkim kwieciem zaciekawienia, a zarazem tejże upojnej dyscypliny jest ach, jak wiele! Jajeczka turlają się po podłodze! Rozpiętość egzystencji pospolitego człowieka przeważnie okazuje się niewystarczająca wobec takiego bezmiaru! Gdy jeszcze za zasłoną pradawnych instynktów człowieczeństwo wychyla się zaledwie zaniedbywalnym ułamkiem, gdy zbójeckie namiętności czytają swój wiklinowy psalm gdzieś między profundną purpurą a astralną czernią, zajmuję się trochę kutawcją polską i pękając od niecierpliwości, konstruuję miękkie zjawiska ryżowej zdrady! Czy mam wiecznie tkwić w przepuście goryczy?
- Tak, panie doktorze, ma pan całkowitą rację – przytaknął Bernard.
            Lekarz utkwił w nim źrenice, wąskie niczym główki od szpilek.
- Dziś rano, sekundując swemu optycznemu wyobrażeniu w trakcie codziennego rytuału puryfikacji skał rozpruwających białko, uświadomiłem sobie, że dane mi jest obserwować totalną wszelkość form! I rzeczywistość tego doświadczenia jest o wiele wyżej od zielonych skrzypiec! Błogosławieństwo to potasopędne dościga nas w różnych momentach, lecz nie jest to powszechna prawda, że widelec woli stuka w blat przeznaczenia! Zaprawdę powiadam wam – pingwin złotoczuby! Bodajbym został bez kciuka, jeżeli podszyte metafizyczną niepewnością pętaki walące gracko w tła zamkniętych bezbrzegów nie utożsamiają się z pełnym gnozy zawstydzeniem! Ta niezmierna, a zarazem częstokroć admirowywalna niedola, ta gładka podłoga bytu! Obsada splecionych losów w Jędrychowie jako ikona bezdechu! I te straszne przejawy gwałtu w towarzyszu, zwłaszcza, gdy jest równocześnie przyjacielem janem! Και το φως εν τη σκοτια φαινει και η σκοτια αυτο ου καλεβαταρ! Unosić się na omniformnych falach refleksji, bez trudu osiągających smutny wierzchołek beżowego zaintrygowania…
       Wstał i poszedł w kierunku wyjścia, ale coś mu się pomyliło i przyfasolił w lustro. Jakiś czas później kocowilk już nie wiedział, czy ten lekarz naprawdę tu był, czy tylko się mu przyśnił. Jedynym śladem jego obecności była strużka krwi na szklanej tafli…

       Po kilku dniach Bernard Bumbes opuścił klinikę. Podkoszulek był zniszczony, więc wyszedł na ulicę w szpitalnej piżamie. Wciągnął w płuca świeże powietrze, rozejrzał się. Znów wolny! Znowu na tropie! Tylko szkoda hulajnogi, całkiem porządna była. Trudno. Mógł stracić więcej, niż tylko hulajnogę.
      Udał się do sklepu sportowego, gdzie kupił koszulkę koszykarską z numerem 34 i nazwiskiem Hakeema Olajuwona. Przebrał się na miejscu i pojechał autobusem do Nowego Jorku. Samochód stał w dalszym ciągu na parkingu strzeżonym, tam, gdzie go zostawił. Bumbes dopłacił brakującą kwotę. Odpalił silnik z zadowoleniem, czując, że wraca na szlak.
Pojechał na Long Island, gdzie mieszkała jego znajoma z lotniska JFK. Zostawił auto u niej w garażu, zabrał tylko laptopa i torbę na narzędzia. Wypili razem herbatę, pogadali o wilkołaczych sprawach, a potem znajoma, jadąc na popołudniową zmianę, podrzuciła Bernarda na lotnisko. Bilety na samolot załatwiła mu wcześniej.

 

***

Bernard Bumbes leciał do Niemiec. Drzemał w fotelu, podczytywał Bruno Bettelheima, a czasem patrzył przez okno, próbując dostrzec coś w oceanie. „Życie jest jak ocean. Wielu tonie, ale ty możesz, a raczej musisz, nauczyć się pływać” – te słowa P. Coelho przeszły mu przez myśl.
       Sam Bernard długo uczył się pływać i kilka razy był bliski utonięcia. Matka wcześnie go osierociła, ojciec był marynarzem i rzadko odwiedzał rodzinne miasto, a w końcu przestał przyjeżdżać w ogóle. Bumbes wychowywał się u wujostwa w Kurytybie, gdzie nauczył się języka niemieckiego i polskiego. Poszedł do szkoły, przynosił same dobre oceny.
      Potem zaczęły mu wypadać zęby. Normalna rzecz, mleczaki same wypadają. Problem w tym, że kiedy wyrosły nowe, nie przypominały zębów jego kuzynów czy kolegów. Były ostrzejsze, jakby wilcze. Wstydził się ich, więc rzadko się uśmiechał, a jeśli już, to samymi wargami. Zawsze wstawał pierwszy i kładł się ostatni, żeby nikt nie obserwował go przy myciu zębów, a wuj i ciotka cieszyli się, że tak dba o higienę, i stawiali swoim dzieciom za przykład.
      Gorzej było, gdy trzynastoletni Bernard przekonał się, że rośnie mu ogon. Po roku miał już trzydzieści centymetrów i był porośnięty grubą, szarą sierścią, ale Bumbes ukrywał go przed wszystkimi. Z lękiem wyobrażał sobie, co by było, gdyby jego tajemnica się wydała.
      Kiedy poszedł do szkoły średniej, przemiany postępowały dalej. Zorientował się, że ma wyjątkowo ostry węch. Ale była i druga strona medalu. Zaczął mieć napady szału. Dwa razy zdemolował swój pokój i od tej pory szwendał się nocami po mieście. Później w amoku atakował kolegów. Nikt nie chciał się z nim przyjaźnić. Za to zawarł bliską znajomość z żandarmerią stanu Parana, a potem wyleciał ze szkoły. Jakby stosunki z wujostwem były po tym wszystkim nie dość napięte, któregoś razu ciotka, wchodząc do jego pokoju, przypadkiem zauważyła ogon. Doznała szoku i kazała Bernardowi się wynosić.
     Nie mając większych perspektyw życiowych, Bumbes postanowił wstąpić do wojska. Z ponadprzeciętną wytrzymałością i fenomenalnym węchem byłby dla armii brazylijskiej cennym nabytkiem, ale komisja lekarska uznała go za niezdolnego do służby. Trudno, ich strata. Bernard wiedział już wtedy, że jest kocowilkiem. Czytał o likantropii wszystko, na co tylko udało mu się trafić w sieci czy w bibliotekach.
Przez rok wędrował po całym kraju, imając się rozmaitych zajęć. Sortował śmieci na wysypisku w Rio. Pracował w kopalni złota Morro Velho, ale nie udało mu się nic odłożyć. Zawędrował nawet do Amazonii, gdzie nauczył się zdolności tropicielskich. Swoją likantropię starannie ukrywał.
Potem była ta idiotyczna sprawa z Marią Gaio. Bumbes trafił na trzy lata do Carandiru. Były to już schyłkowe dni tego niesławnego więzienia, ale i tak przeżywał tam ciężkie dni. Nie poddał się jednak rezygnacji i beznadziejności. Wykorzystał swą niewolę jako okazję do nauki.
Kiedy wyszedł na wolność, nie spodziewał się łatwego życia. Jednak przybył do Rio de Janeiro i znalazł pracę. Pod czujnym okiem instruktora Périclesa Coelho stał się najlepszym ratownikiem w mieście. Zyskał oddanych przyjaciół, którymi stali się jego współpracownicy – Zezinho Haddad i Inácio Pereira. Tworzyli zgrany zespół, a w ich sektorze nie zdarzały się utonięcia.
Beatriz Araujo pracowała w banku w centrum Rio. Bernard poznał ją przy załatwianiu jakiejś sprawy. Od razu mu się spodobała ze swą jasną cerą, pszennymi włosami i niskim głosem. Umówili się na Corcovado pod Chrystusem Zbawicielem, a potem poszło z górki. Okazało się, że lubiła podobną muzykę i czytała te same książki, co on (z tą różnicą, że miała słabość do Danielle Steel i Nory Roberts, do których Bumbes nijak nie mógł się przekonać).
Bernard długo bił się z myślami, zanim wyznał jej, że jest, no cóż, wilkołakiem. Ku jego uldze okazało się, że przyjmowała go takim, jakim był. Wkrótce zamieszkali razem. To był związek, w którym miłość znajdowała fundament w postaci przyjaźni. Spędzili tak cztery szczęśliwe lata.
Któregoś dnia Bumbes, wracając z roboty, zobaczył jakiś ludzki strzęp wypełzający z zaułka. Młody człowiek, cały posiniaczony i zakrwawiony, padł ofiarą opryszków. Bernard, zgodnie z zawodowym odruchem, udzielił mu pierwszej pomocy i dostarczył na pogotowie. Teraz dochodził do wniosku, że gdyby przyszło mu stanąć w tej sytuacji jeszcze raz, bez wahania rozwaliłby mu łeb.
Uratowany, turysta z Niemiec, odnalazł później Bumbesa na plaży i zaproponował wysoką nagrodę. Poszli do baru omówić sprawę. Facet okazał się inteligentny i oczytany. Wyglądał na człowieka, którego kocowilk chciałby mieć wśród przyjaciół. Potem zaczął przychodzić na obiad. Bernard powinien był zwrócić większą uwagę na spojrzenia, które tamten rzucał w stronę Beatriz, ale zignorował je. Była piękna, to normalne, że przyciągała wzrok.
Zaprzyjaźnili się. Bernard Bumbes nie mógł narzekać na życie towarzyskie. Miał tylko czwórkę przyjaciół, ale za to na najwyższym poziomie: pierwsza i najważniejsza Beatriz, potem Zezinho, Inácio… i Dorian. Ten ostatni przychodził na obiady, które Bumbes i jego partnerka przygotowywali wspólnie, komplementował gospodynię i wdawał się z Bernardem w dyskusje o kulturze.
A potem nastał ten straszny dzień, kiedy kocowilk wrócił z pracy i cały jego świat się zawalił. Przez dwa tygodnie po śmierci Beatriz chodził jak otępiały, nie mógł znaleźć miejsca. Rzeczywistość wydawała mu się rozbita na wiele nijak nie pasujących do siebie elementów. Stracił kobietę, która była dla niego, całkiem po prostu, wszystkim. Obwiniał się o to, że nie rozpoznał zagrożenia, kiedy jeszcze był czas. Przecież mówiła, że Dorian uczynił jej niecną propozycję. Odrzuciła ją z gniewem, więc czym się miał przejmować? Skąd miał wiedzieć, że trafił na wampira? Jeszcze wtedy nie znał tej ohydnej woni, myślał, że to pozostałość traumy, jaką tamten przeżył…
Péricles Coelho kazał chłopakom mieć Bernarda na oku, żeby czegoś sobie nie zrobił. Bumbes jednak wydawał się utracić sens życia. Nic nie dawało mu ulgi. Próbował zwrócić się ku duchowości, ale to nie pomagało. Pewne uspokojenie przyniósł dopiero Dzidgabs Rinpocze i jego księga „Ldan sgrub bcas”, choć i tak była to raczej rezygnacja niż pocieszenie.
Bernard stanął na nogi dzięki kolegom z plaży. Pracował wzorowo, dostawał kolejne podwyżki i wydawał się znów żyć pełnią życia, ale jego wewnętrzne rany nie zagoiły się do końca. Jednego był pewien. Dorian Lassaye-Bruchtal kiedyś zapłaci. Może już niedługo.

***
           Samolot wylądował w Düsseldorfie nad ranem, było ciemno. Bernard Bumbes kilka godzin szwendał się po mieście, próbując się zaaklimatyzować. A więc tak wyglądał kraj, z którego sto trzydzieści lat temu jego przodkowie wyemigrowali do Brazylii.
            Kiedy słońce wyszło, niebo się rozjaśniło, a miejscowa ludność zaczęła brać się do roboty, kocowilk znalazł wypożyczalnię samochodów. Zamówił podobnego volkswagena, jak jego własny, tylko fioletowego. Zahaczył o sklep z narzędziami i kupił sobie nowy łom. Potem zaparkował na poboczu, żeby się przespać.
Po południu Bumbes zjadł coś w barze obiadowym „U Zdzich’a”, a później ruszył w dalszą drogę. Zadumany jechał przez ponurą okolicę przemysłową. Wzdłuż drogi stał ciąg szarych, odrapanych magazynów, pamiętających chyba jeszcze czasy Hitlera. Kocowilk kątem oka rejestrował stare napisy na murach: „Rheinland bleibt deutsch!”, „Kilroy was here”, „Vitus! Ich wird dich ewig lieben, deine Kr…”
Ostatnia inskrypcja wzbudziła w nim melancholię. Jedynym świadectwem czyjejś miłości, zapewne bardzo dramatycznej, był wyblakły napis, z którego nie dało się nawet odczytać imienia autorki. Czyż nie takie samo zapomnienie grozi Beatriz? Po wspólnie przeżytych czterech latach szczęścia, uciętych przez dwulicowego krwiopijcę,  miałoby pozostać jedynie kilka pośpiesznie skreślonych, coraz trudniejszych do przeczytania słów? Autorzy różnych sentencji twierdzili, że w słowie pisanym kryje się nieśmiertelność, ale chyba jednak nie zawsze, bo i te stare napisy właśnie zanikały pod naporem nowych, wykonanych sprayem, takich, jak: „VfB Schwaben Ultras”, „Cehenneme hoş geldiniz”, „Farin für Präsident” czy „Maciek żem jest”.
Światła samochodu jadącego z przeciwka przywołały kocowilka do rzeczywistości. Czy Natalie Foster to współpracownica Doriana, czy raczej następna ofiara? Może jedno i drugie, nie byłoby to niczym dziwnym. Bernard wiedział już, że została wokalistką zespołu Krankschaft. Gardło miała porządne, bez dwóch zdań. Ale nie zmieniało to faktu, że dalej niewiele wiedział o jej powiązaniach. Cóż, trzeba się będzie dowiedzieć… Jechał na południe, nucąc:

Brutalize you! Neutralize you!
Gonna go for your throat as you choke, then they'll vaporapeize you!
Terrorize you! Pulverize you!
Gonna cut to the bone as you groan and they'll paratamize you!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz