wtorek, 25 grudnia 2012

Odcinek 17 – W Niemczech

Dzisiejszy obcinek jest dla Bride, bo dla niej jeszcze do tej pory nie było dedykacji.



      Na zewnątrz szalała wichura. Wiatr wył, skowytał i gwizdał. Czasem rozległ się donośny trzask, gdy dzikus tengu rozłupywał nosem sztachety starych dębów. W górskim domu gdzieś w Bawarii nie czuło się lodowatych dmuchów, jedyne co trzaskało to w kominku drwa.
       Natalie obudziła się nie od wycia i trzaskania, a przez dźwięki muzyki. Jakby w pobliżu grały dwie gitary. Otworzyła oczy i zobaczyła, że ma na sobie fioletową koszulę nocną. Na krześle obok siedział Edward w cytrynowej koszuli i popielatych dżinsach. To on właśnie grał, atoli nie na gitarach, tylko na dziwnym instrumencie z wieloma strunami. Natalie przypomniała sobie, że to pewnie jest Chapman stick.
  - Cześć, Edwardzie – powiedziała.
        Patel uśmiechnął się na jej widok i ten widok sprawił, że serce Natalie momentalnie zaczęło topnieć.
   - Cieszę się, że odzyskałaś przytomność – powiedział Edward, odkładając instrument. Natalie przypomniała sobie wydarzenia w Nowym Jorku.
   - Gdzie jestem? – zapytała.
   - W Niemczech, w jednym z domów do dyspozycji naszego bractwa – wyjaśnił Patel. – Przywiozłem cię z Ameryki. Byłaś trzy dni nieprzytomna, ale na szczęście już jesteś z nami.
        Natalie spuściła oczy. Miała nadzieję, że Edward powie „ze mną”, ale nie.
  - Co to za napastnik? – zapytała z przestrachem na samo wspomnienie. – Czy to był wampir?
  - Chyba – przyznał Edward. – Skoro udało mi się go załatwić srebrną kulą…
  - A po co ci pistolet? – zdziwiła się. – Przecież masz magię?
  - Rewolwer – poprawił. – Magia nie zawsze działa. Czasem zapomnisz zaklęcia albo po prostu nie masz siły, żeby rzucić. Wtedy trzeba użyć standardowszych środków.
  - I załatwiłeś go? – patrzyła na niego z takim napięciem, że Edward aż się wzdrygnął.
  - Na srebrny pocisk nie ma mocnych – wzruszył ramionami.
  - Ale przecież to było w dzień? – Natalie znowu się zwątpliwościła. – A wampirom światło szkodzi…
   - Te starsze, bardziej dotknięte światłowstrętem, rzeczywiście prowadzą nocny tryb życia – przyznał Edward, dostrajając strunę w sticku. – Ale młodszym wampirom słońce nie przeszkadza. Na przykład taki Dorian: widywałaś go w dzień, prawda?
        Natalie przytaknęła, aczkolwiek zmieszana. Nie mogła przecież się przyznać Edwardowi, że widziała Doriana, i nie tylko widziała, także i w nocy. Na wspomnienie tej nocy aż się spurpurowiła i padła na poduszkę, trzymając twarz w dłoniach, by Patel nie ujrzarł jej rumieńców. Edward pomyślał, że to ze stresu, i taktowo odwrócił się. Podszedł ku balkonu i zaczął improwizować na sticku.
  - Ładnie grasz – powiedziała Natalie.
       Patel uśmiechnął się w odpowiedzi, atoli Natalie nie zobaczyła tego, bo stał tyłem. Przez chwilę oboje, ale osobno, patrzyli przez okno na zieloną łąkę i majaczące w tle góry. Potem Edward odłożył instrument i usiadł z powrotem w fotelu.
  - Jest tu ktoś jeszcze? – zaciekawiła się.
  - Tylko my – odpowiedział, a Natalie nagle poczuła, jak coś ciepłego jej jeździ od serca do brzucha. Jednak jej entuzjazm szybko się zgasił, bo Edward dodał – Ale niedługo przyjadą moi koledzy z zespołu.
        Natalie znów ponownie się ucieszyła, atoli z zupełnie innego powodu. Czyżby miała śpiewać?
  - Jeden z nich też siedzi w czarach, tak jak ja – wyjaśnił Edward. – Kiedy starsi bractwa kazali mi zabrać cię w bezpieczne miejsce, poza zasięgiem sług Czarnego Hrabiego, Nick został wezwany do pomocy. Korzyść podwójna: pomoże mi cię chronić, a przy okazji sobie pogramy.
  - A co z moim wokalem? – zapytała Natalie. – Miałam śpiewać w twoim zespole!
  - Na razie jesteś osłabiona – uspokoił ją. – Ale bez obawy, jak się poczujesz lepiej, zaraz zaczniemy próby.
        Natalie leżała potem w łóżku, słuchając grającego Edwarda i marząc o tym, co będzie, kiedy znowu będzie mogła zaßać się intensywnie w jego namiętne, o czym sam nie za bardzo wiedział, ale ona mu w całej rozciągłości uświadomi, usta. On tymczasem rzucał czasem spojrzenia znad wielostrunowego gryfu swego sticku i kontemplował cudowny profil jej nosa. Potem poszedł dołożyć do pieca, a ona dalej leżała i rozmyślała o Edwardzie, a potem przeszło ją wielkie podniecenie na myśl, że będzie śpiewać w zespole. Wkrótce jednak zasnęła znowu.

***
      Edward stał na podjeździe i patrzył w dal. Zza najbliższego wzgórza wyłoniła się brudnobiała furgonetka. Coraz bardziej rosła i rosła, aż zatrzymała się jakieś pół metra przed czubkami pantofli Edwarda. Silnik zgasł, otworzyły się drzwi i z auta wysiedli Kalju Laar i Nick Yoxall, członkowie zespołu Krankschaft. Obaj w półdługich włosach, rozwiewanych teraz silnym wiatrem, odpowiednio blond i kasztan, Nick do tego miał kujonowskie okulary w plastykowych oprawkach.
 - Cześć, Ed, stary fetyszysto! – zawołał serdecznie Kalju, perkusista, waląc go otwartą dłonią po ramieniu. – Słyszałem, że niezłą łanię wyrwałeś.
- Nie wyrwałem, tylko ochraniam – poprawił go Patel. – I wy mi w tym pomożecie.
- Cha, cha! Tak to się teraz nazywa! – Laar był jak zawsze w rubasznym nastroju. – Gdybym to ja personalnie dostał rozkaz ochraniać jakąś panienę, to bym się nie zastanawiał, tylko ją ochraniał aż do rana. …Ale przynajmniej zapewniłeś jej zabezpieczenie, co?
- Gdzie Bill? – zdziwił się Edward.
- Już z nami nie gra – wzruszył ramionami Nick, gitarzysta i zarazem kolega Edwarda z roku w szkole magów. – Wiesz, co ten idiota zrobił? Wciągnął nosem proszek Bengazjusza. Jego szczęście, że byłem w pobliżu, bo nie byłoby co zbierać. Co za pojulec kompletny!
      Patel zamyślił się. Najwyraźniej wokalistę zespołu Krankschaft coraz mniej interesowała muzyka, a coraz bardziej zażywanie różnych substancji. W dodatku zażył coś, co zdecydowanie nie służy do wciągania nosem – magiczny proszek. Ręce opadają. Z czarodziejskimi ingrediencjami trzeba uważać, zwłaszcza, kiedy samemu się nie jest magiem. Co dopiero, jeśli chodzi o proszek Bengazjusza, bardzo silną i specyficzną substancję.
Sam Edward wprawdzie problem ingrediencji magicznych miał zasadniczo z głowy dzięki swemu odkryciu, że przy odpowiednio zmodyfikowanych formułach zaklęć, zamiast specjalnych składników, można wykorzystywać substancje powszechnie dostępne. Dostał nawet za to stypendium. Ciekawe, co by powiedziała Natalie, gdyby się dowiedziała, że tajemniczy żółtawy proszek, użyty w walce z Aposmyronem, to był kisiel cytrynowy?
  - A co tam u was? – zapytał Patel. – Uczysz się znowu jakiegoś języka, Kalju?
  - Przypominam se podstawy niemieckiego – stwierdził perkusista. – Całkiem odpowiednio, jak na okoliczności, nie?
  - I jak ci idzie?
  - Mam kłopoty z pytaniem o godzinę – stwierdził Laar. – Wieviel Hure ist es?
  - Eee… - zastanowił się Edward. – To już lepiej po prostu „Hast Uhr?” Chodźcie lepiej do domu, co będziemy na wietrze stać. Napijecie się czegoś mocnego…
  - Ano – zgodził się Yoxall. – Przylecielibyśmy śmigłowcem, gdyby tak cholernie nie fujało.
            I poszli się napić.

***
         Natalie była średnio pocieszona, gdy się dowiedziała się, że na razie musi zostać w łóżku. To znaczy chętnie by została, ale pod warunkiem, że byłby tam również Edward. On jednak ciągle się wykręcał a to paleniem w piecu, a to gotowaniem, a to musiał magicznie odwalić drzewo, które wichura rzuciła na drogę… Atoli poświęcał jej dużo czasu, bo siadywał z nią i grał na swoim sticku, to jednak Natalie cały czas było mało, najchętniej doprowadziłaby do sytuacji, by razem nie wychodzili z jednego pokoju przez trzy dni.
Kiedyś pod jego nieobecność wstała, żeby popatrzyć przez balkon na alpejskie góry, ale była osłabiona i upadła na środku pokoju. Edward wkrótce przyszedł i wziął ją na ręce i delikatnie odłożył z powrotem do łóżka. Rekonstruowała sobie w myślach tę scenę przez resztę dnia i całą noc i planowała, że jeszcze ją powtórzy…

***
         Kiedy już członkowie grupy Krankschaft się spotkali, nie minęło wiele czasu, aby zaczęli grać. Edward zaprowadził kolegów do salonu, napili się koniaku, i godzinę rozmawiali o aktualnych wydarzeniach. Natalie ich jeszcze nie przedstawił, bo uznał, że musi odpocząć po tym wszystkim. Zamiast do niej na piętro, zaprowadził Kalju i Nicka do piwnicy, gdzie w jednym z pomieszczeń urządzone było laboratorium do eksperymentów magicznych, a w drugim – sala do prób, i to z aparaturą nagraniową.
        Siedzieli więc w studiu z instrumentami i ćwiczyli repertuar. Zagrali na przykład swój najbardziej jak dotąd popularny utwór: „Hot Jam Swimmin’”. Laar na perkusji kreował rytmy ewokujące atmosferę afrykańskiego buszu, Edward na swoim sticku wygrywał niemal barokowe pochody basowe, rytmika których wywoływała u słuchaczy ruchy frykcyjne, zaś Nick Yoxall wycinał równie seksowne, co erudycyjne solówki gitarowe. Gdy grali ten kawałek na koncercie, w danej miejscowości po jakimś czasie wzrastał przyrost naturalny.
      Brakowało tylko jednego elementu: śpiewu. Były wokalista Krankschaftu, Bill Cramm, miał prawdziwie samczy głos: dość niski, ale z przebijającymi wysokimi tonami,  gardłowy, lekko zachrypnięty, i tak ociekający testosteronem, że słuchacze, a nawet publiczność na koncertach, zawsze opisywali go jako wysokiego, barczystego wąsacza o długiej grzywie i kudłatej piersi, chociaż zupełnie tak nie wyglądał. Jego interpretacja była tak przekonująca, że pewna feministyczna dziennikarka skrytykowała utwór „The Big Flower” za seksistowski tekst, chociaż w gruncie rzeczy opowiadał on o zagadnieniach uprawy kalafiora. Ale to było dawno. Potem Bill się rozpił i wyleciał z zespołu.
   - No i dobrze, że wyleciał – parsknął Nick Yoxall. – Czytałeś jego ostatnie wywiady? Naklachał, co mu ślina na język przyniosła, a dziennikarze traktują to jak prawdę objawioną.
   - Ale kiedy zostaliśmy bez śpiewaka – słusznie zauważył Laar. – Pasowałoby znaleźć kogoś na jego miejsce.
   - Mam jedną propozycję – powiedział Edward. – Chodzi o Natalie. Teraz musi dojść do siebie, a potem moglibyśmy zacząć próby…
       Wybałuszyli na niego oczy.
   - Stary, to nie przejdzie – Kalju machnął ręką. – To będzie początek końca Krankschaftu. Jak mówi mądrość ludowa - „baba w zespole, zespół na dole”.
   - Czekaj, nie nastawiaj się od razu negatywnie – mityngował go Nick. – Ed, a jaki ona właściwie ma głos?
       Edward Patel wzruszył ramionami.
   - No, jaki głos… Jak ci go mam opisać? Sam usłyszysz. Wysoki.
       Yoxall nerwowo przetarł okulary.
   - Jeśli wysoki, to mogiła – stwierdził autorytarnie. – Gdyby to jeszcze była jakaś „big mama” z niskim i chrypką, jak Aretha, to by dała radę. Ale wysoki? Nie pasuje do naszej stylistyki!
   - Stylistykę się lekko zmodyfikuje – zaproponował Edward. – Pod jej kątem.
       Nick wyglądał, jakby ktoś mu wrzucił szczura do koniaku.
   - Zmodyfikuje?! – patrzył na Edwarda z bezgranicznym niedowierzaniem. – Sugerujesz, że mamy iść na kompromis artystyczny?
   - Mówiłem, że baba w zespole… - wtrącił się Kalju, ale tamci dwaj go nie słuchali.
   - Rozwój to podstawa, zawsze tak mówiłeś – zwrócił uwagę Edward.
   - Ale mi chodziło o prawdziwy rozwój, a nie o komerchę – sprzeciwił się Nick. – Dziewczyna przy mikrofonie? Święty Kuti! Z tego, co opowiadałeś, laska najpewniej nie odróżnia pentatoniki od skali miksolidyjskiej! Co będzie następne, zatrudnienie klawiszowca?!
   - Jeszcze nie słyszałeś, a już krytykujesz – powiedział Patel. – Daj se, że tak powiem, luz.
       Nick niechętnie przyznał mu rację i następnych parę godzin spędzili, słuchając nagrań różnych wokalistek dla ustalenia, w jakim kierunku powinna iść ewolucja zespołu. Potem, aby się pozbyć stresu wywołanego jak wichurą, tak i sporem o Natalie, chłopcy zagrali freejazzową improwizację na motywach „Asereje”, a potem jeszcze „Dom wschodzącego słońca”, który płynnie przeszedł kolejno w „Smells Like Teen Spirit” i opening z „Gumisiów”. Potem zaś jeszcze raz poszli się napić.

      Dwa dni później Natalie czuła się już na tyle dobrze, że mogła wstać z łóżka, wykonać poranne czynności i założyć czarne legginsy, baletki i białą przewiewną bluzkę z nadrukiem. Edward i koledzy czekali w piwnicy.
  - Nadal nie jestem przekonany – upierał się Nick. – Czy ona chociaż growlować umie?
  - A po kiego dzwona? – Kalju wzruszył ramionami. – Ryk i tak nie pasuje do naszego stylu.
          Yoxall się zmarszczył, jakby perkusista nie zrozumiał najprostszej rzeczy.
 - Nie chodzi o to, żeby growlowała, tylko, żeby umiała growlować – wyjaśnił.
      Zaraz potem przyszła do nich Natalie. I zaśpiewała. A jak zaśpiewała, to członkom grupy Krankschaft szczęki opadły, bo nigdy w życiu czegoś takiego nie słyszeli.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz