wtorek, 25 grudnia 2012

Odcinek 6 – Łowca

Było po 22. Bernard Bumbes szedł ulicą Horton, uważnie obserwując przechodniów. Ubrany był, jak zwykle, w biały podkoszulek na ramiączkach i czarne szorty gimnastyczne, a na głowie miał bejzbolówkę z napisem „USS Oliver Hazard Perry”. Z ramienia zwieszała mu się pękata skórzana torba z narzędziami.
Szukał kogoś. Nie spodziewał się, że złapie trop tak szybko. Ledwo dwa dni temu przybył do Stanów Zjednoczonych z rodzinnej Brazylii, a już, w takiej małej mieścinie jak Horton, poczuł wyraźną woń. Była co prawda zmieszana z inną, łagodniejszą, ale i tak pomyłka nie wchodziła w grę. Była też dość intensywna, żeby nie sprawiać przeciętnemu wilkołakowi problemów z tropieniem.
Ale Bernard nie był przeciętnym wilkołakiem. Był kocowilkiem, chociaż niechętnie się do tego przyznawał. Na forach dla wilkołaków podawanie się za kocowilka uważano za przejaw wywyższania się i mogło grozić nawet banem. Co z tego, że był nim naprawdę.
Kocowilków, najrzadszą odmianę likantropów po wilkołakach zwyczajnych i bisklaweretach, wyróżniało to, że nie przechodzili metamorfozy podczas pełni księżyca, za to pewne wilcze cechy mieli na stałe. Dlatego wielu z nich miało kłopoty z funkcjonowaniem w społeczeństwie, nie mówiąc już o znalezieniu porządnej pracy.
Bumbes miał szczęście, że likantropia nie zmieniła go tak bardzo, jak niektórych. Jego paznokcie były ciut dłuższe i grubsze niż u zwykłych ludzi, ale i tak nie były to szpony. Oczy też nie były całkiem złote, lecz popadały w brąz; zresztą wszystkim wmawiał, że to soczewki. Długa, gęsta broda starannie ukrywała wilczy zarys dolnej szczęki. Całe ciało miał wyraźnie owłosione, jednak nie na tyle, żeby budzić jakiekolwiek podejrzenia, gdy przez siedem lat pracował jako ratownik na plaży Copacabana w Rio. W końcu stał się najlepszym ratownikiem w mieście, a może i na całym wybrzeżu Brazylii. Potrafił węchem wykryć tonącego, który już pogrążył się w wodzie. Zarabiał tyle, że stać go było na dwupokojowe mieszkanie w centrum Rio. Kiedyś dostał propozycję pracy z Fortalezy, ale odmówił. Pewnie czynsz byłby niższy, ale za to tamtejsze plaże nie umywały się do tych na południu kraju. I nie przyciągały tylu ludzi.
  - Chcesz się zabawić, kolego? – zagadnęła go skąpo ubrana kobieta na rogu ulicy. Patrzyła na potężne wybrzuszenie w jego spodniach. Gdyby wiedziała, że to ogon (zawinięty do przodu, żeby lepiej się mieścił w bokserkach), nie byłaby taka chętna.
      Sam zresztą też nie był chętny. Z racji swej likantropii interesował się seksem tylko na przełomie marca i kwietnia. Tymczasem był już wrzesień. Ciepły, ale zawsze.
      Zapach doprowadził go wreszcie pod blok przy Midwest Skid 54. Bernard okrążył go kilka razy, starając się określić źródło woni. Wyszło mu, że to na którymś piętrze, więc wszedł do klatki i zaczął uważnie piąć się po schodach. Wreszcie stanął u drzwi, na których wisiała tabliczka z napisem „Foster”.
      Nie wiedział, co tam zastanie. Zrobił kilka głębokich oddechów, wyjął z torby łom.
- Nawala, nawala, nawala lampas, nawala ganap na lampas, gumulantang! – wyszeptał dla pewności i nacisnął przycisk dzwonka.
      Otworzyła kobieta w średnim wieku i szlafroku.
- Dobry wieczór pani – zaimprowizował kocowilk. – Ja z administracji, przyszedłem sprawdzić kaloryfery.
- Kaloryfery? – zdziwiła się pani Foster. – Nie było żadnego ogłoszenia.
       Bumbes skrzywił się.
- Te gówniarze wszystko pozrywają… - machnął ręką. – Nie zajmie mi to dużo. Parę minut i po krzyku.
     Wpuściła go do mieszkania. Zapach wyraźnie dochodził z jednego z pokojów, ale nie od razu tam poszedł, żeby nie wzbudzać podejrzeń. Najpierw był w kuchni i sypialni, demonstracyjnie manipulował łomem przy grzejnikach, gryzmolił coś w notesie.
       Wreszcie wszedł do pokoju, który go najbardziej interesował. Ze zdziwieniem zauważył, że jest to pokój nastolatki. Jasnobordowe ściany, różowa pościel, plakaty z Miley Cycus, Dementią Lovat i innymi młodzieżowymi idolami, których nie kojarzył, jakieś miśki na regale, zdezelowane podręczniki… O co tu chodzi?
- Lilac of sense – mruknął.
         A jednak czuł go. Pomimo wyraźnego zapachu młodej dziewczyny, jej kosmetyków i ubrań, wyczuwał ten jedyny w swoim rodzaju, choć niewyczuwalny dla zwykłych ludzi, przytłaczający, bluźnierczy smród owej nienazwanej ohydy i niewyobrażalnego szaleństwa.
       Zbliżył się do kaloryfera – i jego wzrok padł na fotografie, które stały na biurku w ozdobnych ramkach. Na jednej widniała uśmiechnięta ciemnowłosa siedemnastolatka o jasnej, prawie różowej cerze. Ładne zęby, pomyślał. A skąd wiedział, że siedemnastolatka? Bo na drugim zdjęciu stała wraz z grupą rówieśników, a pod spodem napisane było: „Kochanej Natalie, z okazji siedemnastych urodzin – Koledzy Z Klasy”, i kilkanaście nieczytelnych podpisów. Ale trzecie zdjęcie… Trzecie wstrząsnęło nim do głębi. Na nim to owa Natalie, z promiennym uśmiechem, stała na tle zachodzącego słońca, a obok niej…
      Zdał sobie sprawę, że kobieta go obserwuje, i zaczął udawać, że robi coś łomem przy kaloryferze.
- Napije się pan herbatki? – zapytała gospodyni, zapewne matka dziewczyny.
- Bardzo proszę – zgodził się Bernard.
Kiedy kobieta poszła do kuchni, kocowilk wyjął komórkę. Był to CoolPhone, urządzenie najnowszej generacji. Bumbes dostał go od prezesa rady nadzorczej pewnej korporacji komputerowej w nagrodę za uratowanie życia. Po jakimś czasie zorientował się, że w pamięci telefonu nadal pozostają SMS-y i MMS-y, które prezes wysyłał do kochanki. Dzięki temu przedsiębiorczy kocowilk uzyskał dodatkowe źródło dochodu.
      Teraz uruchomił aparat i sfotografował zdjęcia dziewczyny. Wyglądało na to, że nie ma innego wyjścia – musi ją dorwać. Potem dostrzegł zieloną bluzkę na ramiączkach, walającą się pod łóżkiem. Szybko schował ją do torby, żeby mieć próbkę tego drugiego, łagodniejszego zapachu.
     Wkrótce kobieta przyszła z herbatą. Bumbes wyczuł, że nie ma w niej żadnych domieszek, więc się napił.
- Córka w szkole? – zagadnął życzliwie.
- Nie, jest już po lekcjach – zdradziła matka. – Poszła do koleżanki, uczyć się.
     Bernard zajrzał jeszcze do jednego pokoju, a potem podał pani Foster swoje bazgroły do pokwitowania. Ukłonił się i wyszedł. Nie pozostało mu nic innego, jak wybrać się na poszukiwanie tej całej koleżanki. Ruszył więc ulicą mokrą po przelotnym deszczu, nucąc pod nosem to, co zapamiętał z piosenki często słyszanej w radiu:

I want your love and I want your revenge,
I want your bathroom hands…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz