Było po 22.
Bernard Bumbes szedł ulicą Horton, uważnie obserwując przechodniów. Ubrany był,
jak zwykle, w biały podkoszulek na ramiączkach i czarne szorty gimnastyczne, a
na głowie miał bejzbolówkę z napisem „USS Oliver Hazard Perry”. Z ramienia
zwieszała mu się pękata skórzana torba z narzędziami.
Szukał kogoś.
Nie spodziewał się, że złapie trop tak szybko. Ledwo dwa dni temu przybył do
Stanów Zjednoczonych z rodzinnej Brazylii, a już, w takiej małej mieścinie jak
Horton, poczuł wyraźną woń. Była co prawda zmieszana z inną, łagodniejszą, ale
i tak pomyłka nie wchodziła w grę. Była też dość intensywna, żeby nie sprawiać
przeciętnemu wilkołakowi problemów z tropieniem.
Ale Bernard
nie był przeciętnym wilkołakiem. Był kocowilkiem, chociaż niechętnie się do
tego przyznawał. Na forach dla wilkołaków podawanie się za kocowilka uważano za
przejaw wywyższania się i mogło grozić nawet banem. Co z tego, że był nim
naprawdę.
Kocowilków,
najrzadszą odmianę likantropów po wilkołakach zwyczajnych i bisklaweretach,
wyróżniało to, że nie przechodzili metamorfozy podczas pełni księżyca, za to
pewne wilcze cechy mieli na stałe. Dlatego wielu z nich miało kłopoty z
funkcjonowaniem w społeczeństwie, nie mówiąc już o znalezieniu porządnej pracy.
Bumbes miał
szczęście, że likantropia nie zmieniła go tak bardzo, jak niektórych. Jego
paznokcie były ciut dłuższe i grubsze niż u zwykłych ludzi, ale i tak nie były
to szpony. Oczy też nie były całkiem złote, lecz popadały w brąz; zresztą
wszystkim wmawiał, że to soczewki. Długa, gęsta broda starannie ukrywała wilczy
zarys dolnej szczęki. Całe ciało miał wyraźnie owłosione, jednak nie na tyle,
żeby budzić jakiekolwiek podejrzenia, gdy przez siedem lat pracował jako
ratownik na plaży Copacabana w Rio. W końcu stał się najlepszym ratownikiem w
mieście, a może i na całym wybrzeżu Brazylii. Potrafił węchem wykryć tonącego,
który już pogrążył się w wodzie. Zarabiał tyle, że stać go było na dwupokojowe
mieszkanie w centrum Rio. Kiedyś dostał propozycję pracy z Fortalezy, ale
odmówił. Pewnie czynsz byłby niższy, ale za to tamtejsze plaże nie umywały się
do tych na południu kraju. I nie przyciągały tylu ludzi.
- Chcesz się zabawić, kolego? – zagadnęła go skąpo ubrana kobieta na
rogu ulicy. Patrzyła na potężne wybrzuszenie w jego spodniach. Gdyby wiedziała,
że to ogon (zawinięty do przodu, żeby lepiej się mieścił w bokserkach), nie
byłaby taka chętna.
Sam
zresztą też nie był chętny. Z racji swej likantropii interesował się seksem
tylko na przełomie marca i kwietnia. Tymczasem był już wrzesień. Ciepły, ale
zawsze.
Zapach
doprowadził go wreszcie pod blok przy Midwest Skid 54. Bernard okrążył go kilka
razy, starając się określić źródło woni. Wyszło mu, że to na którymś piętrze,
więc wszedł do klatki i zaczął uważnie piąć się po schodach. Wreszcie stanął u
drzwi, na których wisiała tabliczka z napisem „Foster”.
Nie
wiedział, co tam zastanie. Zrobił kilka głębokich oddechów, wyjął z torby łom.
- Nawala, nawala, nawala lampas,
nawala ganap na lampas, gumulantang! – wyszeptał dla pewności i nacisnął
przycisk dzwonka.
Otworzyła
kobieta w średnim wieku i szlafroku.
- Dobry wieczór pani –
zaimprowizował kocowilk. – Ja z administracji, przyszedłem sprawdzić
kaloryfery.
- Kaloryfery? – zdziwiła się pani
Foster. – Nie było żadnego ogłoszenia.
Bumbes
skrzywił się.
- Te gówniarze wszystko
pozrywają… - machnął ręką. – Nie zajmie mi to dużo. Parę minut i po krzyku.
Wpuściła
go do mieszkania. Zapach wyraźnie dochodził z jednego z pokojów, ale nie od
razu tam poszedł, żeby nie wzbudzać podejrzeń. Najpierw był w kuchni i
sypialni, demonstracyjnie manipulował łomem przy grzejnikach, gryzmolił coś w
notesie.
Wreszcie
wszedł do pokoju, który go najbardziej interesował. Ze zdziwieniem zauważył, że
jest to pokój nastolatki. Jasnobordowe ściany, różowa pościel, plakaty z Miley
Cycus, Dementią Lovat i innymi młodzieżowymi idolami, których nie kojarzył,
jakieś miśki na regale, zdezelowane podręczniki… O co tu chodzi?
- Lilac of sense – mruknął.
A
jednak czuł go. Pomimo wyraźnego zapachu młodej dziewczyny, jej kosmetyków i
ubrań, wyczuwał ten jedyny w swoim rodzaju, choć niewyczuwalny dla zwykłych
ludzi, przytłaczający, bluźnierczy smród owej nienazwanej ohydy i
niewyobrażalnego szaleństwa.
Zbliżył
się do kaloryfera – i jego wzrok padł na fotografie, które stały na biurku w
ozdobnych ramkach. Na jednej widniała uśmiechnięta ciemnowłosa siedemnastolatka
o jasnej, prawie różowej cerze. Ładne zęby, pomyślał. A skąd wiedział, że
siedemnastolatka? Bo na drugim zdjęciu stała wraz z grupą rówieśników, a pod
spodem napisane było: „Kochanej Natalie, z okazji siedemnastych urodzin –
Koledzy Z Klasy”, i kilkanaście nieczytelnych podpisów. Ale trzecie zdjęcie…
Trzecie wstrząsnęło nim do głębi. Na nim to owa Natalie, z promiennym uśmiechem,
stała na tle zachodzącego słońca, a obok niej…
Zdał
sobie sprawę, że kobieta go obserwuje, i zaczął udawać, że robi coś łomem przy
kaloryferze.
- Napije się pan herbatki? –
zapytała gospodyni, zapewne matka dziewczyny.
- Bardzo proszę – zgodził się
Bernard.
Kiedy kobieta
poszła do kuchni, kocowilk wyjął komórkę. Był to CoolPhone, urządzenie
najnowszej generacji. Bumbes dostał go od prezesa rady nadzorczej pewnej
korporacji komputerowej w nagrodę za uratowanie życia. Po jakimś czasie
zorientował się, że w pamięci telefonu nadal pozostają SMS-y i MMS-y, które
prezes wysyłał do kochanki. Dzięki temu przedsiębiorczy kocowilk uzyskał
dodatkowe źródło dochodu.
Teraz
uruchomił aparat i sfotografował zdjęcia dziewczyny. Wyglądało na to, że nie ma
innego wyjścia – musi ją dorwać. Potem dostrzegł zieloną bluzkę na ramiączkach,
walającą się pod łóżkiem. Szybko schował ją do torby, żeby mieć próbkę tego
drugiego, łagodniejszego zapachu.
Wkrótce
kobieta przyszła z herbatą. Bumbes wyczuł, że nie ma w niej żadnych domieszek,
więc się napił.
- Córka w szkole? – zagadnął
życzliwie.
- Nie, jest już po lekcjach –
zdradziła matka. – Poszła do koleżanki, uczyć się.
Bernard
zajrzał jeszcze do jednego pokoju, a potem podał pani Foster swoje bazgroły do
pokwitowania. Ukłonił się i wyszedł. Nie pozostało mu nic innego, jak wybrać
się na poszukiwanie tej całej koleżanki. Ruszył więc ulicą mokrą po przelotnym
deszczu, nucąc pod nosem to, co zapamiętał z piosenki często słyszanej w radiu:
I want your love and I
want your revenge,
I want your bathroom
hands…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz