wtorek, 25 grudnia 2012

Odcinek 18 – Klinika

Dziś czas na dedykację dla Cristal.



Przyszedł do domu wieczorem, po całym dniu pracy, udanym, ale męczącym. Z przedpokoju dostrzegł kasztanowate włosy Beatriz, widoczne znad oparcia kanapy przed telewizorem. Bzdurne reklamy ryczały na całe mieszkanie. Dziwne, przecież nienawidziła reklam i zawsze wyłączała dźwięk.
  - Kochanie, już wróciłem – powiedział.
            Nie odpowiedziała. Wszedł do salonu, a ona nawet się nie odwróciła.
  - Stało się coś? – zapytał z niepokojem.
        Dopiero wtedy zwrócił uwagę na jej nienaturalną bladość i szkliste oczy. Dotknął ramienia Beatriz. Było zimne jak marmur. Serce zakołatało mu w piersi. W pierwszym odruchu rzucił się do reanimacji. Odgarnął jej włosy, by sprawdzić puls. Wtedy ujrzał jasne, bezkrwiste rozcięcie z boku jej szyi. Zrozumiał, że jest za późno. Uratował w życiu dziesiątki ludzi, ale teraz jego umiejętności, które doprowadził do perfekcji, nic nie mogły pomóc.
       Zemdlał, a gdy osuwał się na podłogę, kątem oka pochwycił za oknem szydercze spojrzenie zielonych oczu…

       Bernard Bumbes obudził się zlany zimnym potem. Nieznośny ból promieniował od lewego barku, bolała go też głowa i oczy piekły. Nos miał do tego stopnia zatkany, że jego wyostrzony węch stał się bezużyteczny.
      Znowu mu się to śniło. Po raz kolejny przeżywał wieczór, kiedy wrócił z pracy i zastał Beatriz martwą. Jedyna kobieta, która akceptowała jego likantropię i była w stanie go pokochać… zamordowana przez jakiegoś krwiopijcę. Nie, nie przez jakiegoś. Przez fałszywego przyjaciela. Po tylu latach to wspomnienie wciąż go nawiedzało…
      Aby się nie rozkleić, kocowilk postanowił odwrócić swoje myśli od tej tragedii i zająć umysł czymś innym. Choćby ustaleniem, gdzie tak w ogóle się znajduje.
       Pierwszym, co zobaczył, był sufit podzielony na eleganckie kasetony z regularnie rozmieszczonymi świetlówkami. Bernard rozejrzał się. Otaczała go biel. Biała pościel, białe ściany, biała szafka przy łóżku… O, i podłączyli go do kroplówki.
           Weszła pielęgniarka, Chinka w średnim wieku. Jej włosy miały rudawy odcień.
  - Widzę, że już pan przytomny – powiedziała z uprzejmym uśmiechem. – Boli?
  - Trochę – przyznał Bernard, cokolwiek umniejszając.
  - Bo lekarstwo się kończy – wyjaśniła siostra. – Wymienimy kroplówkę.
         Chciał zapytać, co to za miejsce, ale był tak słaby, że zanim zdołał wydać głos, zasnął.
        Kiedy Bumbes obudził się po raz drugi, czuł się znacznie lepiej. Nos miał już prawie całkiem drożny, choć nadal nie odzyskał pełni węchu. Dopiero teraz coś mu przyszło do głowy. Leży w szpitalu! W szpitalnej piżamie! Gdzie jego rzeczy? A poza tym, skoro go przebierali, to widzieli ogon… Przez chwilę zawładnął nim lęk.
          Przyszedł lekarz: szpakowaty, szczupły, z drobną bródką, w okularach.
   - Witam pana – powiedział. – Jestem profesor Piltdown.
        Spostrzegł zaniepokojone spojrzenie kocowilka, który próbował się zorientować w sytuacji.
  - Proszę się nie obawiać – zapewnił profesor. – Tutaj wszyscy jesteśmy swoi.
       Bumbes pociągnął nosem. Nie miał żadnych wątpliwości: lekarz był wilkołakiem. Nie kocowilkiem, tylko takim zwyczajnym, przechodzącym metamorfozę co miesiąc.
   - Co to za miejsce? – zapytał Bernard.
   - „Luna-Med” – wyjaśnił Piltdown. – Klinika dla likantropów w Newark, New Jersey. Mamy zaszczyt gościć pana jako dopiero trzeciego kocowilka w naszych progach.
 - „Luna-Med”?
- Ludzie myślą, że to wariatkowo – stwierdził doktor. – Niezła przykrywka, co? W takiej sytuacji kto by się przejmował plotkami, że pacjenci wyją i gryzą. Albo miewają ogony. Zresztą przez ścianę jest gabinet weterynaryjny. Lepszego kamuflażu nie trzeba.
- Czemu tu właściwie jestem? – zapytał kocowilk.
- Ktoś pana postrzelił srebrnym pociskiem – Piltdown spuścił wzrok. – Miał pan szczęście, że akurat w okolicy był nasz sanitariusz. Jechał do ciotki, zobaczył strzelaninę. Zorientował się, że ma do czynienia z likantropem, więc rzucił wszystko i przywiózł pana do nas.
- A co z napastnikiem?
- Uciekł z miejsca zdarzenia – doktor wzruszył ramionami. – Policja? Jaka policja? Kiedy się strzela do wilkołaków, policja patrzy w drugą stronę… Wie pan, że prawie jedna trzecia przypadków, z którymi mamy do czynienia, to właśnie ofiary przemocy?
- Domyślam się – powszechną nienawiść wobec likantropów Bernard znał, niestety, z autopsji. – A te pozostałe dwie trzecie?
- Różnie – uśmiechnął się lekarz. – Wilkołaki dzielą się na tych, którzy chcą być wilkołakami,  i tych, którzy nie chcą. W obu przypadkach w grę wchodzi leczenie reakcji alergicznej na srebro. W tym drugim, dodatkowo, przepisujemy leki łagodzące efekty metamorfozy. Generalnie jednak najwięcej czasu poświęcamy badaniom naukowym. Likantropia w dalszym ciągu nie jest zbyt dobrze rozumiana w środowisku medycznym…
- Co to za świństwo? – Bumbes wskazał kroplówkę.
- Standardowy zestaw przy srebrze – wyjaśnił Piltdown. – Środek przeciwbólowy, coś na wzmocnienie, a do tego jeszcze substancja neutralizująca cząsteczki srebra.
       Do sali zajrzała chińska pielęgniarka.
- O, widzę, że pan tu jest, profesorze – uśmiechnęła się ujmująco. – Pacjent dochodzi do siebie, dbam o niego, jak należy – i zniknęła.
- Siostra Caroline No – powiedział Piltdown. – Dobra z niej profesjonalistka. Pochodzi z rodziny o tradycjach lekarskich.
- Dziwnie pachnie – zauważył Bumbes. – Też jedna z nas?
- Tak i nie – uśmiechnął się lekarz. – Ona jest kitsune. Lisołakiem, że tak powiem. Nie wiem, czy pan wie, że wschodnia granica występowania wilkołactwa przebiega przez Chiny. Dalej na wschód zdarzają się za to przypadki… hmm… analogicznej jednostki chorobowej, ale z cechami lisimi zamiast wilczych. Nasza placówka pomaga także im, trafiają się w społecznościach imigrantów azjatyckich. W Japonii prócz tego bywają jeszcze jenotołaki, mujina, ale w swojej praktyce jeszcze się z nimi nie spotkałem.
- Czy cały personel to… likantropi? – Bumbes uniósł brwi.
- Nie, większość to osoby standardowe, pozbawione uprzedzeń – przyznał ordynator. – Wśród wilkołaków nie ma aż tylu fachowców, żeby obsadzić całą klinikę. Mamy więc paru lekarzy z Niemiec, ale jeden jest ciągle pijany jak bela. Nie wiedział, co go czeka, kiedy podpisywał kontrakt. Muszę mu zaproponować, żeby w końcu wyjechał na urlop. Jest też doktor Subramanium, pielęgniarki się z niego śmieją, że jak wypisze receptę, to nie wiadomo, czy to nazwisko, czy nazwa leku. Bardzo zdolny chłop, pisał doktorat o kocowilkach. Musi pan wiedzieć, że pierwszy tekst szczegółowo opisujący tę postać likantropii powstał już w XII wieku.
- Tak, „Purana o kocowilku” – zgodził się Bumbes. – Specjalnie się nauczyłem tamilskiego, żeby przeczytać ją w oryginale.
- Ach, widzę, że mam zaszczyt gościć nie dość że kocowilka, to jeszcze erudytę – uśmiechnął się Piltdown. – Zapewne wie pan również, że istnieją podejrzenia, jakoby kocowilkiem był K’al Chuch, władca Majów? Ale co do tego nie ma pewności, bo uczeni nadal się spierają co do transkrypcji tych ichnich gryzmołów.
- O nauce porozmawiamy później – rzekł Bernard. – Niech mi pan lepiej powie, ile czasu tu spędzę.
- Jak dobrze pójdzie, to będzie pan musiał zostać z tydzień – stwierdził ordynator. – A sądzę, że dobrze pójdzie, bo pan ma mocny organizm. Jakieś czterdzieści procent wilkołaków umiera natychmiast po trafieniu srebrnym pociskiem, a pan wytrzymał dłużej, niż podają podręczniki, więc i rekonwalescencja powinna być szybka.
        Piltdown rozejrzał się po separatce.
- Gdyby pan czegoś potrzebował, proszę nacisnąć przycisk – powiedział. – Siostra No przyleci jak na skrzydłach. Aha, i gdyby tu przyszedł taki jeden w fartuchu i grzebał panu w szafkach, niech pan też ją wezwie. To dobry specjalista, ale ostatnio jakby trochę zagubiony… Teraz pana zostawiam, proszę odpocząć.
      Kiedy kocowilk został sam, sięgnął po swojego CoolPhone’a i połączył się z internetem. Chciał ustalić, co się stało z Natalie i jej towarzyszem. Ostatni wpis na portalu społecznościowym pochodził z dnia pechowej dla Bernarda konfrontacji w Nowym Jorku. Natalie poinformowała wtedy koleżanki, że NYC jest bardzo ładny, ale teraz wybiera się do Niemiec.
      Bumbes napisał wiadomość do swojej znajomej z forum dla wilkołaków, pracownicy lotniska JFK w Nowym Jorku, i poprosił ją o przysługę. Po paru godzinach okazało się, że dobrze kombinował. Znajoma przekazała mu informację, że Natalie Foster i niejaki Edward Patel odlecieli poprzedniego dnia do Stuttgartu.
        Dla pewności kocowilk wpisał w wyszukiwarkę „Edward Patel”. Brał pod uwagę, że może wystąpić przypadkowa zbieżność nazwisk, jednak na człowieka, który go postrzelił, natknął się dość szybko. Okazało się, że ten cały Patel gra w kanadyjskim zespole rockowym Krankschaft. Bumbes znalazł w sieci parę ich utworów. Słuchał z mieszanymi uczuciami: z jednej strony podobały mu się wpływy bossa novy i afrobeatu, ale z drugiej, takie granie było dla niego nazbyt techniczne, sztuka dla sztuki.
      Poza wątkiem muzycznym dowiedział się jeszcze, że Patel jest stypendystą akademii magów. O jakichkolwiek powiązaniach z wampirami – cisza. Wprawdzie wampiry nie są na tyle głupie, żeby ogłaszać swoje sprawy na ogólnie dostępnych stronach, ale postać Edwarda nie zainteresowała nawet tropicieli spisków.
        Zastanowił się, co dalej. W sumie nie wiedział, w jakiej drużynie gra ten cały Patel. Fakt, że nie jest on wampirem, nie ma znaczenia, bo wampiry często korzystają z pomocy standardowych podwładnych. Facet używa srebrnych kul, czyli jest przygotowany na konfrontację z wilkołakiem – a to może znaczyć, że trzyma z wampirami. Poza tym pojechali do Niemiec… A przecież morderca Beatriz właśnie w Niemczech miał wysoko postawionych znajomych.
       Bernard Bumbes poczuł się zmęczony. Cóż, spędzi w tej klinice przynajmniej kilka dni, więc jeszcze będzie czas, żeby przeprowadzić lepsze rozpoznanie. Rozłączył się, odłożył telefon i opadł na poduszki. Dłuższą chwilę patrzył w białe, chropowate kasetony na suficie. Przypomniała mu się piosenka, której nauczył się w więzieniu, więc nucił:

Minden sarkon álltam már,
Minden lépcsőn ültem már.
És ha elrúgtam egy követ, amerre gurult,
Arra mentem tovább!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz