Przyszedł do
domu wieczorem, po całym dniu pracy, udanym, ale męczącym. Z przedpokoju
dostrzegł kasztanowate włosy Beatriz, widoczne znad oparcia kanapy przed
telewizorem. Bzdurne reklamy ryczały na całe mieszkanie. Dziwne, przecież nienawidziła
reklam i zawsze wyłączała dźwięk.
- Kochanie, już wróciłem – powiedział.
Nie
odpowiedziała. Wszedł do salonu, a ona nawet się nie odwróciła.
- Stało się coś? – zapytał z niepokojem.
Dopiero
wtedy zwrócił uwagę na jej nienaturalną bladość i szkliste oczy. Dotknął
ramienia Beatriz. Było zimne jak marmur. Serce zakołatało mu w piersi. W
pierwszym odruchu rzucił się do reanimacji. Odgarnął jej włosy, by sprawdzić
puls. Wtedy ujrzał jasne, bezkrwiste rozcięcie z boku jej szyi. Zrozumiał, że
jest za późno. Uratował w życiu dziesiątki ludzi, ale teraz jego umiejętności,
które doprowadził do perfekcji, nic nie mogły pomóc.
Zemdlał,
a gdy osuwał się na podłogę, kątem oka pochwycił za oknem szydercze spojrzenie
zielonych oczu…
Bernard
Bumbes obudził się zlany zimnym potem. Nieznośny ból promieniował od lewego
barku, bolała go też głowa i oczy piekły. Nos miał do tego stopnia zatkany, że
jego wyostrzony węch stał się bezużyteczny.
Znowu
mu się to śniło. Po raz kolejny przeżywał wieczór, kiedy wrócił z pracy i
zastał Beatriz martwą. Jedyna kobieta, która akceptowała jego likantropię i
była w stanie go pokochać… zamordowana przez jakiegoś krwiopijcę. Nie, nie
przez jakiegoś. Przez fałszywego przyjaciela. Po tylu latach to wspomnienie
wciąż go nawiedzało…
Aby
się nie rozkleić, kocowilk postanowił odwrócić swoje myśli od tej tragedii i
zająć umysł czymś innym. Choćby ustaleniem, gdzie tak w ogóle się znajduje.
Pierwszym,
co zobaczył, był sufit podzielony na eleganckie kasetony z regularnie
rozmieszczonymi świetlówkami. Bernard rozejrzał się. Otaczała go biel. Biała
pościel, białe ściany, biała szafka przy łóżku… O, i podłączyli go do
kroplówki.
Weszła
pielęgniarka, Chinka w średnim wieku. Jej włosy miały rudawy odcień.
- Widzę, że już pan przytomny – powiedziała z uprzejmym uśmiechem. –
Boli?
- Trochę – przyznał Bernard, cokolwiek umniejszając.
- Bo lekarstwo się kończy – wyjaśniła siostra. – Wymienimy kroplówkę.
Chciał
zapytać, co to za miejsce, ale był tak słaby, że zanim zdołał wydać głos,
zasnął.
Kiedy
Bumbes obudził się po raz drugi, czuł się znacznie lepiej. Nos miał już prawie
całkiem drożny, choć nadal nie odzyskał pełni węchu. Dopiero teraz coś mu
przyszło do głowy. Leży w szpitalu! W szpitalnej piżamie! Gdzie jego rzeczy? A
poza tym, skoro go przebierali, to widzieli ogon… Przez chwilę zawładnął nim
lęk.
Przyszedł
lekarz: szpakowaty, szczupły, z drobną bródką, w okularach.
- Witam pana – powiedział. – Jestem profesor Piltdown.
Spostrzegł
zaniepokojone spojrzenie kocowilka, który próbował się zorientować w sytuacji.
- Proszę się nie obawiać – zapewnił profesor. – Tutaj wszyscy jesteśmy
swoi.
Bumbes
pociągnął nosem. Nie miał żadnych wątpliwości: lekarz był wilkołakiem. Nie
kocowilkiem, tylko takim zwyczajnym, przechodzącym metamorfozę co miesiąc.
- Co to za miejsce? – zapytał Bernard.
- „Luna-Med” – wyjaśnił Piltdown. – Klinika dla likantropów w Newark,
New Jersey. Mamy zaszczyt gościć pana jako dopiero trzeciego kocowilka w
naszych progach.
- „Luna-Med”?
- Ludzie myślą, że to wariatkowo
– stwierdził doktor. – Niezła przykrywka, co? W takiej sytuacji kto by się
przejmował plotkami, że pacjenci wyją i gryzą. Albo miewają ogony. Zresztą
przez ścianę jest gabinet weterynaryjny. Lepszego kamuflażu nie trzeba.
- Czemu tu właściwie jestem? –
zapytał kocowilk.
- Ktoś pana postrzelił srebrnym
pociskiem – Piltdown spuścił wzrok. – Miał pan szczęście, że akurat w okolicy
był nasz sanitariusz. Jechał do ciotki, zobaczył strzelaninę. Zorientował się,
że ma do czynienia z likantropem, więc rzucił wszystko i przywiózł pana do nas.
- A co z napastnikiem?
- Uciekł z miejsca zdarzenia –
doktor wzruszył ramionami. – Policja? Jaka policja? Kiedy się strzela do
wilkołaków, policja patrzy w drugą stronę… Wie pan, że prawie jedna trzecia
przypadków, z którymi mamy do czynienia, to właśnie ofiary przemocy?
- Domyślam się – powszechną nienawiść wobec likantropów
Bernard znał, niestety, z autopsji. – A te pozostałe dwie trzecie?
- Różnie – uśmiechnął się lekarz. – Wilkołaki dzielą się
na tych, którzy chcą być wilkołakami, i
tych, którzy nie chcą. W obu przypadkach w grę wchodzi leczenie reakcji
alergicznej na srebro. W tym drugim, dodatkowo, przepisujemy leki łagodzące
efekty metamorfozy. Generalnie jednak najwięcej czasu poświęcamy badaniom
naukowym. Likantropia w dalszym ciągu nie jest zbyt dobrze rozumiana w
środowisku medycznym…
- Co to za świństwo? – Bumbes wskazał kroplówkę.
- Standardowy zestaw przy srebrze – wyjaśnił Piltdown. –
Środek przeciwbólowy, coś na wzmocnienie, a do tego jeszcze substancja neutralizująca
cząsteczki srebra.
Do sali
zajrzała chińska pielęgniarka.
- O, widzę, że pan tu jest, profesorze – uśmiechnęła się
ujmująco. – Pacjent dochodzi do siebie, dbam o niego, jak należy – i zniknęła.
- Siostra Caroline No –
powiedział Piltdown. – Dobra z niej profesjonalistka. Pochodzi z rodziny o
tradycjach lekarskich.
- Dziwnie pachnie – zauważył
Bumbes. – Też jedna z nas?
- Tak i nie – uśmiechnął się
lekarz. – Ona jest kitsune. Lisołakiem,
że tak powiem. Nie wiem, czy pan wie, że wschodnia granica występowania
wilkołactwa przebiega przez Chiny. Dalej na wschód zdarzają się za to
przypadki… hmm… analogicznej jednostki chorobowej, ale z cechami lisimi zamiast
wilczych. Nasza placówka pomaga także im,
trafiają się w społecznościach imigrantów azjatyckich. W Japonii prócz tego
bywają jeszcze jenotołaki, mujina,
ale w swojej praktyce jeszcze się z nimi nie spotkałem.
- Czy cały personel to…
likantropi? – Bumbes uniósł brwi.
- Nie, większość to osoby
standardowe, pozbawione uprzedzeń – przyznał ordynator. – Wśród wilkołaków nie
ma aż tylu fachowców, żeby obsadzić całą klinikę. Mamy więc paru lekarzy z
Niemiec, ale jeden jest ciągle pijany jak bela. Nie wiedział, co go czeka,
kiedy podpisywał kontrakt. Muszę mu zaproponować, żeby w końcu wyjechał na urlop.
Jest też doktor Subramanium, pielęgniarki się z niego śmieją, że jak wypisze
receptę, to nie wiadomo, czy to nazwisko, czy nazwa leku. Bardzo zdolny chłop,
pisał doktorat o kocowilkach. Musi pan wiedzieć, że pierwszy tekst szczegółowo
opisujący tę postać likantropii powstał już w XII wieku.
- Tak, „Purana o kocowilku” –
zgodził się Bumbes. – Specjalnie się nauczyłem tamilskiego, żeby przeczytać ją
w oryginale.
- Ach, widzę, że mam zaszczyt
gościć nie dość że kocowilka, to jeszcze erudytę – uśmiechnął się Piltdown. –
Zapewne wie pan również, że istnieją podejrzenia, jakoby kocowilkiem był K’al
Chuch, władca Majów? Ale co do tego nie ma pewności, bo uczeni nadal się
spierają co do transkrypcji tych ichnich gryzmołów.
- O nauce porozmawiamy później –
rzekł Bernard. – Niech mi pan lepiej powie, ile czasu tu spędzę.
- Jak dobrze pójdzie, to będzie
pan musiał zostać z tydzień – stwierdził ordynator. – A sądzę, że dobrze
pójdzie, bo pan ma mocny organizm. Jakieś czterdzieści procent wilkołaków
umiera natychmiast po trafieniu srebrnym pociskiem, a pan wytrzymał dłużej, niż
podają podręczniki, więc i rekonwalescencja powinna być szybka.
Piltdown
rozejrzał się po separatce.
- Gdyby pan czegoś potrzebował,
proszę nacisnąć przycisk – powiedział. – Siostra No przyleci jak na skrzydłach.
Aha, i gdyby tu przyszedł taki jeden w fartuchu i grzebał panu w szafkach,
niech pan też ją wezwie. To dobry specjalista, ale ostatnio jakby trochę
zagubiony… Teraz pana zostawiam, proszę odpocząć.
Kiedy
kocowilk został sam, sięgnął po swojego CoolPhone’a i połączył się z
internetem. Chciał ustalić, co się stało z Natalie i jej towarzyszem. Ostatni
wpis na portalu społecznościowym pochodził z dnia pechowej dla Bernarda
konfrontacji w Nowym Jorku. Natalie poinformowała wtedy koleżanki, że NYC jest
bardzo ładny, ale teraz wybiera się do Niemiec.
Bumbes
napisał wiadomość do swojej znajomej z forum dla wilkołaków, pracownicy
lotniska JFK w Nowym Jorku, i poprosił ją o przysługę. Po paru godzinach
okazało się, że dobrze kombinował. Znajoma przekazała mu informację, że Natalie
Foster i niejaki Edward Patel odlecieli poprzedniego dnia do Stuttgartu.
Dla
pewności kocowilk wpisał w wyszukiwarkę „Edward Patel”. Brał pod uwagę, że może
wystąpić przypadkowa zbieżność nazwisk, jednak na człowieka, który go
postrzelił, natknął się dość szybko. Okazało się, że ten cały Patel gra w
kanadyjskim zespole rockowym Krankschaft. Bumbes znalazł w sieci parę ich
utworów. Słuchał z mieszanymi uczuciami: z jednej strony podobały mu się wpływy
bossa novy i afrobeatu, ale z drugiej, takie granie było dla niego nazbyt
techniczne, sztuka dla sztuki.
Poza
wątkiem muzycznym dowiedział się jeszcze, że Patel jest stypendystą akademii
magów. O jakichkolwiek powiązaniach z wampirami – cisza. Wprawdzie wampiry nie są na tyle głupie, żeby ogłaszać swoje
sprawy na ogólnie dostępnych stronach, ale postać Edwarda nie zainteresowała
nawet tropicieli spisków.
Zastanowił
się, co dalej. W sumie nie wiedział, w jakiej drużynie gra ten cały Patel.
Fakt, że nie jest on wampirem, nie ma znaczenia, bo wampiry często korzystają z
pomocy standardowych podwładnych. Facet używa srebrnych kul, czyli jest
przygotowany na konfrontację z wilkołakiem – a to może znaczyć, że trzyma z
wampirami. Poza tym pojechali do Niemiec… A przecież morderca Beatriz właśnie w
Niemczech miał wysoko postawionych znajomych.
Bernard
Bumbes poczuł się zmęczony. Cóż, spędzi w tej klinice przynajmniej kilka dni,
więc jeszcze będzie czas, żeby przeprowadzić lepsze rozpoznanie. Rozłączył się,
odłożył telefon i opadł na poduszki. Dłuższą chwilę patrzył w białe, chropowate
kasetony na suficie. Przypomniała mu się piosenka, której nauczył się w
więzieniu, więc nucił:
Minden sarkon álltam már,
Minden lépcsőn ültem már.
És ha elrúgtam egy követ, amerre gurult,
Arra mentem tovább!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz